[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wypłynął nagle zza chmur, rozpłaszczyłem się koło krzaka, za którym trudno byłoby się
schować królikowi.
W jasnej poświacie księ\yca przekonałem się, \e błędnie oceniłem kształt wyspy. Kiedy
obserwowałem ją z rafy, jej południowe kontury ginęły w porannej mgle. Równina u podnó\a
góry biegła wprawdzie dookoła wyspy, tu jednak była o wiele wę\sza ni\ na wschodzie. Co
więcej, na pozór nie opadała łagodnie ku morzu, lecz wprost przeciwnie. Mogło to oznaczać
tylko jedno - \e od południa góra kończy się stromym stokiem wpadającym do laguny, mo\e
nawet urwiskiem. Myliłem się równie\ co do samej góry, choć patrząc z rafy nie mogłem
przewidzieć, \e nie tworzy ona gładkiego sto\ka. Dopiero stąd dostrzegłem pozostałość po
czasach, gdy północna część góry zniknęła w morzu. Praktyczny wyraz takiej konfiguracji
terenu sprowadzał się do tego, \e jedyna droga ze wschodu na zachód wyspy wiodła przez
wąską równinę od południa, szeroką na co najwy\ej sto dwadzieścia jardów.
Minął kwadrans, a księ\yc ani myślał skryć się za chmurami. Uznałem więc, \e trzeba się
zbierać. W jasnym świetle było bez ró\nicy, w którą stronę się skieruję, wobec czego
postanowiłem iść dalej. Pomstowałem na księ\yc, ile wlezie. Złorzeczyłem mu i wymyślałem
od najgorszych. I choć naraziłem się pewnie poetom i tekściarzom z Tin Pan Alley, to z
pewnością odkupiłem swoje winy, gdy dwie minuty pózniej przepraszałem ten\e sam księ\yc
z całego serca.
Czołgałem się właśnie na zdartych łokciach i kolanach, z głową uniesioną jakieś dziewięć
cali ponad ziemię, gdy na tej samej wysokości, niecałe dwie stopy przed sobą, ujrzałem nagle
drut. Nie zauwa\yłem go wcześniej, bo był pomalowany na czarno. Farba oraz fakt, \e
przeciągnięto go tak nisko, i to na stalowych, nie izolowanych szpilkach, świadczyły, \e jest
to staromodna instalacja alarmowa, nie przewodząca śmiercionośnego prądu.
Odczekałem bez ruchu dwadzieścia minut, a\ księ\yc skryje się za chmurami, po czym
wstałem sztywno, przeszedłem nad drutem i znów się poło\yłem. Teren po mojej prawej ręce
wyraznie opadał do podnó\a góry, dlatego te\ tory kolejowe podparto z jednej strony, aby
zachować poziom. Postanowiłem czołgać się dalej wzdłu\ tej niewielkiej skarpy. Gdy księ\yc
znów się poka\e, jej cień da mi schronienie. A przynajmniej miałem taką nadzieję.
Nie przeliczyłem się. Pełznąc na czworakach, litowałem się w duchu nad stworzeniami,
które natura skazała na taki sposób przemieszczania się z miejsca na miejsce. Zeszło mi na
tym trzydzieści minut, podczas których nic nie widziałem ani nie słyszałem, a\ wreszcie
księ\yc znów wypłynął zza chmur. W samą porę.
Trzydzieści jardów przed sobą ujrzałem siatkę. Widziałem ju\ takie siatki, ale nie wokół
angielskich posesji. Widziałem je w Korei, gdzie otaczały obozy jenieckie. Ta była wykonana
z drutu kolczastego, wysoka na ponad sześć stóp i wygięta u góry na zewnątrz. Wychodziła z
nieprzeniknionej ciemności pionowej rozpadliny w zboczu góry po mojej prawej ręce i biegła
na południe, przecinając równinę.
Dziesięć jardów dalej zobaczyłem drugą siatkę, blizniaczo podobną do pierwszej, lecz tym
razem moją uwagę zwrócili stojący za nią trzej mę\czyzni. Prawdopodobnie rozmawiali, lecz
o wiele za cicho, bym mógł coś usłyszeć. Jeden z nich zapalił papierosa. Wszyscy trzej mieli
białe mundury, okrągłe czapki, kamasze i pasy z nabojami, a tak\e karabiny przewieszone
przez ramię. Nie ulegało wątpliwości, \e są to marynarze z brytyjskiej marynarki wojennej.
Poddałem się. Byłem zmęczony, ledwie \ywy ze zmęczenia i nie potrafiłem zebrać myśli.
Gdybym miał więcej czasu, być mo\e znalazłbym kilka sensownych powodów, dla których
na tej odludnej wysepce z archipelagu Fid\i spotykam trzech brytyjskich marynarzy. Po co się
jednak wysilać, skoro mogłem ich zwyczajnie zapytać? Podparłem się na rękach i zacząłem
wstawać.
Trzy jardy przede mną poruszył się krzak. Z zaskoczenia zamarłem w bezruchu, tym
samym ratując \ycie. Skamieniałem tak, \e nie umywało się do mnie \adne z wykopalisk
profesora. Krzak nachylił się do sąsiedniego krzewu i szepnął coś cicho. Gdybym stał choćby
pięć jardów dalej, nic bym nie usłyszał. Za to oni musieli mnie usłyszeć, w uszach czułem
łomotanie serca, które waliło mi niczym kafar. A jeśli nawet mnie nie usłyszeli, to z całą
pewnością poczuli wibracje przenoszące się z mojego ciała na ziemię. Sejsmograf w Suva
musiał mnie zarejestrować, a więc tym bardziej oni, skoro stałem tak blisko. A jednak nic nie
usłyszeli, nic nie poczuli. Poło\yłem się na ziemi tak, jak hazardzista kładzie na stół ostatnią
przegraną kartę. Zapisałem sobie w pamięci, \e wszelkie brednie o tym, jakoby tlen był
niezbędny do \ycia, nale\y między bajki wło\yć. Ja w ogóle przestałem oddychać. Bolała
mnie prawa ręka, w świetle księ\yca kostki mojej dłoni zaciśniętej na trzonku no\a błyszczały
jak wypolerowana kość słoniowa. Z niemałym wysiłkiem woli zmniejszyłem uchwyt, a mimo
to nadal ściskałem nó\ tak, jak nigdy.
Minęły całe wieki. W końcu trzej wartownicy, którzy traktowali swe obowiązki równie
liberalnie, jak ich koledzy z ka\dej innej marynarki wojennej na świecie, kolejno zniknęli.
Tak mi się w ka\dym razie wydawało, dopóki nie uświadomiłem sobie, \e ciemna plama za
nimi to nie ziemia, lecz chata. Po minucie usłyszałem metaliczny szczęk i syczenie prymusa.
Przede mną krzak znów się poruszył. Przeło\yłem nó\ ostrzem w górę, lecz krzak odczołgał
się cicho wzdłu\ siatki do następnego krzewu, ze trzydzieści jardów dalej, który równie\
zmienił poło\enie. Tej nocy dookoła roiło się od ruchomych krzaków. Odechciało mi się
pytać stra\ników, co tu robią. Mo\e innym razem. Bo dziś nale\ało wracać do łó\ka i
pogłówkować. Taki te\ miałem zamiar, zakładając, \e w drodze powrotnej nie ze\re mnie
jakiś pies ani nie zasztyletuje któryś z Chińczyków Hewella.
Dotarłem do domu zdrów i cały. Zabrało mi to w sumie dziewięćdziesiąt minut, z czego
połowę trwało przebycie pierwszych pięćdziesięciu jardów, ale grunt, \e się udało.
Kiedy uniosłem ściankę domu od strony morza i wszedłem do środka, dochodziła piąta nad
[ Pobierz całość w formacie PDF ]