[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kombinacji powinna wyjść piękna, monstrualna sraczka.
Zasiądziemy sobie do niej na drągu i wypróżnimy się uroczyście. To potrzebne jest i do mówienia i
do słuchania. Uwierz mi.
Za chwilę usiedli do jedzenia.
Ojciec Oip podał ser, potem oliwę, na koniec ośle mleko. Marquez zdziwił się, bo przy jedzeniu nie
spotkała go żadna ze spodziewanych przykrości.
Ser był lekko słodkawy, oliwa miła w zapachu, a mleko przyjemnie sfermentowane.
Organizm pisarza przyjął dziwny posiłek nadzwyczaj przyjaznie.
Po posiłku poszli na stronę, pod skałę.
W miejscu ekspozycji olśniewającego nawet dla tych stron krajobrazu uczynił ojciec Oip wychodek.
Była to szczelina skalna, nad którą zawiesił dwie grube żerdzie jedną wyżej, drugą niżej. Wyższa
służyła do posadzenia zadków, niższa zaś, biegnąca tuż nad ziemią do zatknięcia za nią stóp, by
nie tracić równowagi przy ważnej sprawie.
Jak na komendą spuścili spodnie. Usiedli.
Najważniejsze jest pierwsze wypróżnienie zaczął wyjaśniać Oip.
%7łeby się dobrze wypróżnić, musisz uruchomić nie tylko parcie, ale i to, czego wy pisarze macie
podobno w nadmiarze. Wyobraznię.
Wyobraz sobie otóż, że zjedzony u mnie ser formujesz w kulkę, potem otaczasz ją błoną z oliwy, tę
zaś nabłonkiem z mleka.
Wyobraziłeś sobie?
Wyobraziłem.
Pięknie! To teraz przepchnij tę kulkę z żołądka do jelita grubego. Niech się zacznie kulać. No
jak?
Przepchnąłem.
Cudownie! Teraz napnij mięśnie wyobrazni. Nie ufaj samej perystaltyce.
Popchnij tę kulkę wyobraznią i doprowadz ją do treści jelitowej.
Do czego?
No, do gówna.
Marquez przymknął oczy. Posłusznie zabrał się do wypełniania kolejnej wskazówki mnicha. Od
razu zaczerwieniły mu się policzki i nabrzmiały żyły na skroniach. Podobnie uczynił ojciec Oip. Też
zamknął oczy, ale jego wysiłek był dużo mniejszy, szybciej też doprowadził do rezultatów.
Po wypróżnieniu zabrali się do potrzebnej rozmowy, w której ojciec Oip mówił, a Marquez słuchał.
Zacznę tak jak należy. Nie od samego początku, bo gówno cię obchodzi, jaki on byt. Zresztą był
ponury, obrzękły od płaczu, opuchły od skarg i bólu doznawanego z ręki ojca.
Matka. Ta była przyczyną bólu duszy. Umarła, zanim nauczyłem się wymawiać jej imię.
Pod furtą klasztorną wylądowałem w dziewiątym roku życia.
Był to czas, kiedy ojciec wziął sobie kochankę przeżywającą bardzo głośne orgazmy. Co nocy
budziłem się ze strachu i krzyczałem razem z nią.. To zaprowadziło mnie prosto pod mur klasztoru
franciszkanów. Tam, w deszczową noc, cisnął mnie ojciec, upijając się przedtem wódką. Cisnął jak
tłumok, nie opatrując na drogę żadnym ojcowskim wskazaniem.
Nad ranem znalezli mnie franciszkanie.
Wyciągnęli z kałuży wymiocin, rozprostowali zesztywniałe pałce, rozebrali, wykąpali, odziali i
nakarmili.
Od tego dnia zaczęło się moje życie pośród nich.
Na początek, zajmowałem się pracami pośledniejszego gatunku. Pędzono mnie do mycia posadzek,
usługiwania w kuchni, pralni, oczyszczania pras z miazgi oliwnej i tym podobnych czynności.
Potem przyszedł czas na reperowanie koszy, łatanie habitów, podbijanie sandałów świeżą skórą,
dojenie oślic, zbieranie burzyn z oliwy, szorowanie, suszenie i namaczanie beczek. Nikt przy tym nie
pytał mnie o przeszłość, ani nie układał przyszłości. Nikt nie łajał i nie chłostał rózgą.
Odpowiadało mi to, bo czyniło w wyobrazni królem własnego królestwa. Mieściło się ono w mojej
głowie. Było niewyobrażalnie, dogranie, nadęte wolnością.
Sypiałem w stajni, na słomie, pośród mułów i osłów. Spijałem mleko prosto z rozgrzanych wymion.
Często też wychodziłem pod niebo usiane gwiazdami i doglądałem konstelacji.
Tak było przez sześć lat.
Siódmego roku przeznaczono mnie do łatwiejszych prac przy materacach. To był awans. Ponad
wątpliwość.
Materace były zródłem sławy mnichów. Każda, nawet pośledniejsza praca przy nich, oznaczała
przesunięcie w klasztornej hierarchii.
Trochę mnie to nawet ucieszyło, chociaż ubocznym produktem takiego obrotu spraw była abdykacja
małego króla Clotaldo. Na tronie zasiadł Clotaldo Większy. Królestwo wolności zaczęło się
powiększać o zaułki wiedzy.
Proces powstawania materaców był skomplikowany. Czystości technologu strzegło trzech
zaprzysiężonych mnichów. Patrzyli spod nawisłych powiek bardzo uważnie. Zdawało się, że widzą
wszystko naraz. Może nawet tak było.
Moja rola polegała na sporządzaniu naparu z rumianku, który wlewano do żaren mielących oliwne
pestki. Zajęcie odpowiadało mi, bo dawało sposobność wymykania się poza mury klasztoru, z
braciszkami uprawiającymi rumiankowe pola. Razem z nimi ładowałem zżęty rumianek na
dwukółki, przycinałem batem muły, rozkładałem ziele na strychach i zapadałem w mocny ziołowy
sen.
Czasem w takim śnie przychodziły kobiety, by kochać mnie delikatnie. Szeptały słowa do ucha,
rozpalały ogień w skroniach, a w chwilach orgazmów, zachowywały się cichutko i taktownie. Tak
było przez kolejne dwa łata, podczas których poznałem cały proces powstawania materaców. Nie
przestałem pracować przy rumianku, ale miałem sposobność zobaczenia innych elementów tego
niezwykłego ciągu technologicznego.
Specjalną grupą był zespól mnichów pracujących przy morskich krowach.
To była ciężka i śmierdząca robota. Kierowano do niej braciszków popełniających czyny
nieobyczajne, przyłapanych na nałogowym samogwałcie, spółkujących ze zwierzętami i sobą na-
wzajem.
Specjaliści z tej grupy jadali posiłki osobno, bowiem obcowanie z nimi powodowało torsje, mogące
doprowadzić nawet do zachłystowego zapalenia płuc i w konsekwencji do śmierci. Kroniki
klasztorne notowały kilka takich przypadków.
Krowy morskie przywozili kierowcy z wybrzeża. Wyrzucali nieszczęsne zwierzęta zaraz za bramą,
prowadzącą na tylny dziedziniec klasztoru.
Odławianiem krów nie zajmowano się specjalnie. Potwory stanowiły rodzaj zasłony dymnej dla
przemytników papierosów i kokainy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]