[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Poszła w pizdu, przeklęta skiła! - dopowiedział drugi gość, machając wściekle ręką.
Rozglądali się, lecz nic podejrzanego nie zauważyli. Zięba zamierzał już wracać, gdy
nieznośny psiak zaczął drapać go po spodniach. Inspektor wziął się na sposób. Podniósł z
ziemi patyk i rzucił go na oślep. Pies, poszczekując z uciechy, pobiegł we wskazanym
kierunku. Po chwili znów się pojawił. Trzymał w zębach jakąś inną zdobycz. Zięba nachylił
się i zdziwiony wyjął mu z pyska męski but. Nosek zamszowego buta był mokry od rosy, a
obcas uwalany gliną. Inspektor zamachnął się i już chciał wyrzucić go w stronę hangaru, lecz
się powstrzymał. Coś było nie tak, tylko co?
Pogłaskał psiaka po grzbiecie, a potem przyłożył palec do ust i ruszył do wieży. Za
nim szli, oświetlając drogę, dwaj aniołowie w popielatych płaszczach, jak ministranci na
procesji za księdzem proboszczem. Z boku za tą trójką kuśtykał Stern, pogodzony z rolą
niechcianego obserwatora. Coraz to przystawał i rozcierał lewe kolano kontuzjowane po
wyprawie do domu Pod Księżycem. Jego taksówka stała za hangarem, a kierowca
niecierpliwie czekał, aż dziwny pasażer załatwi swoją pilną sprawę.
Inspektor doszedł do schodków prowadzących na szczyt wieży treningowej. Schylił
się przy drugim żelaznym stopniu i podniósł tryumfalnie
sznurowadłem.
drugi but z zawiązanym
Zrozumieli się bez słów. Zięba szarpnął za skobel i otworzył drzwiczki blokujące
wejście na wieżę. W milczeniu wskazał palcem na krępego anioła i - wykonując ruchy, jakby
kręcił śmigłem - kazał mu wejść na górę.
Wywiadowca rozłożył ramiona, zdjął płaszcz i przewiesił go starannie przez poręcz.
Potem zaczął wspinaczkę, dzwoniąc niemiłosiernie podkutymi buciorami o stalowe schodki.
Wkrótce pochłonęła go mgła. Denerwujący odgłos dudnienia przesuwał się coraz wyżej i
wyżej.
Inspektor spojrzał z niechęcią na Sterna. Namolny dziennikarz był mu teraz najmniej
potrzebny. Bezczelnie udawał, że go nie widzi, i wpatrywał się w spowijającą lotnisko gęstą
watę, ćmiąc papierosa. Pół godziny wcześniej zawalił sprawę. Miał czekać na telefon i
przekazać akuszerowi kopertę, jak się umawiali, lecz z tylko sobie znanego powodu spóźnił
się. Facet był na widelcu. Wystarczyło grzecznie siedzieć na tyłku i czekać! Proste? Nawet
dzieciak to potrafi. Jemu też jak na złość nie dopisało szczęście. Telefon skruszonej Tarki
wydawał się kończyć sprawę, lecz zanim meldunek trafił na jego biurko, zanim machina
ruszyła, ptaszek wyfrunął.
Skończył rozważania, bo z góry słychać było zgrzytnięcie, potem ordynarne
przekleństwa. Zapadła cisza i nagle dobiegł na dół odgłos uderzenia metalu o metal i czyjś
przeciągły jęk. Wspinaczka na podniebne monstrum kończyła się, gdy skoczek wchodził na
platformę zakończoną żurawiem. Zakładał spadochron i stawał przed furtką, za którą
otwierała się dwudziestometrowa przepaść.
- Hej tam, na dole! Słyszycie mnie? - usłyszeli czyjś rozemocjonowany głos. -
Posyłam wam waszego kolegę, przywitajcie go grzecznie!
Nad głowami zazgrzytał stalowy mechanizm.
- No, z Bogiem! - krzyknął ktoś i po sekundzie dał się słyszeć świst rozwijanej liny i
łopot niewidocznej materii. Obok nich upadło coś ciężko na ziemię. To coś przykrył
spadochron, wyglądający jak ogromna pomarszczona ściera.
Stern odrzucił papierosa i pobiegł za Ziębą. Gliniarz w prochowcu skierował światło
na zwiotczały materiał i odpiął karabińczyk zamocowany do końca liny, kalecząc sobie palec.
Kiedy odciągnęli na bok czaszę spadochronu, dojrzeli przywiązanego do szelek wywiadowcę
Jacewicza. Z wytrzeszczonymi oczyma i idiotycznym uśmiechem na twarzy wyglądał, jakby
krótki lot dostarczył mu niezapomnianych wrażeń.
Mężczyzna się nie ruszał. Inspektor pochylił się i obrócił mu głowę. W trupim świetle
latarki widać było rozłupaną skroń, jakby ktoś wbił w nią ostrze kilofa. Drugi anioł aż jęknął
z wrażenia, widząc wyciekający na trawę mózg kolegi.
- Napatrzyliście się już? - usłyszeli szyderczy śmiech, przebijający się przez mgłę. -
Kto chce być następny?
Po tych słowach rozległ się terkot zapadki i lina powoli powędrowała do góry.
- Zdechniesz tam! - rzucił Zięba, oswobadzając ciało przodownika z uprzęży.
- Ja pójdę, szefie. Dopadnę tego skurwysyna, a wtedy za siebie nie ręczę. - Anioł
nerwowo odgryzł nadłamany paznokieć i głośno splunął w bok.
- Ani mi się waż! Wcześniej czy później sam zejdzie - wycedził Zięba.
- Boicie się tu wejść, tchórze!
- Zleziesz tu sam, bydlaku! Niedługo cię przypili.
- Tchórze!
Po chwili dał się słyszeć szum. Mężczyzna z góry oddawał na nich mocz, śmiejąc się
do rozpuku. Trójka rozpierzchła się na boki.
- Szefie, ja tego nie wytrzymam. Jacek chciał z nim po dobroci i nawet spluwy nie
zdążył wyjąć!
Zięba wyszarpał z kieszeni chustkę, wytarł włosy, a potem zmiął ją nerwowo i
wyrzucił na ziemię.
- Dobra, idziesz na swoją odpowiedzialność - powiedział rozeźlony. - Tylko uważaj!
Stern, jesteś świadkiem, że Skwarczyński sam się wyrywa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]