[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dawał Baturze znaki ręką.
Krempl natychmiast się wycofał. Odwrócił się plecami do osiłka i powiódł wzrokiem
po Baturze idącym trawnikiem. Znalazł się w pułapce, nie miał bowiem dokąd uciekać.
Zawrócił i rzucił się biegiem w moją stronę. Ale po przebiegnięciu dwudziestu kroków
nadział się już na mnie. Stanąłem przed nim i nie za bardzo wiedziałem, co mam robić.
Krempl był bardziej zdecydowany i nie zastanawiając się długo, odepchnął mnie od siebie.
Upadłem z jękiem i leżąc na trawie widziałem, jak Krempl ucieka na wysepkę, na której jest
usytuowana scena amfiteatru. Aby się na nią dostać, należało przejść po wąskiej i wiszącej
kładce z boku sceny, przypominającej trap na jachcie, i właśnie tą kładką biegł teraz Krempl,
a zdziwione oczy widzów odprowadzały jego szerokie plecy i bujającą się mocno konstrukcję.
Nawet muzycy nie omieszkali zerknąć na kładkę i było widać, że są zaniepokojeni
incydentem; wydawało mi się, że któryś z nich pomylił nuty.
Na szczęście nikt się mną nie interesował. Osiłek Batury dopadł kładki i biegł po niej
ciężko, nie zważając na odgłosy konsternacji dochodzące z widowni. Muzyczne trio grało
jednak bez zmian - palce muzyków posłusznie wykonywały rozkazy płynące z wyćwiczonej
części mózgu i tylko oczy nieposłusznie błądziły w kierunku kładki.
Zaraz jednak sonatowe presto grane przez muzyków znacznie zwolniło do
pokracznego allegretto, a stało się to za przyczyną warkotu, jaki przeszył wyspę. Muzyka ze
sceny raziła teraz uszy widzów żenującą dysharmonią, a warkot niósł się spokój na wodą
stawu po całych Aazienkach. Ten warkot znałem dobrze, gdyż tak hałasowały silniki łodzi.
Zatrzepotały za wyspą skrzydła ptaków spłoszonych łodzią odrywającą się z hałasem od
wysepki.
Zrozumiałem, że Krempl wsiadł do jakiejś łodzi z silnikiem, zacumowanej po drugiej
stronie wysepki. Cwaniak pojął, że lepiej będzie zaryzykować ucieczkę, aby jak najszybciej
dopaść przeciwnego brzegu. Batura dopiero teraz to zrozumiał i biegiem rzucił się brzegiem,
aby okrążyć staw. Jego ogłupiały wspólnik wycofywał się kładką na ląd i kiedy mnie mijał,
potrącił mnie. I znowu upadłem, a publiczność podniosła się z ławek i przeciągle zawyła.
Batura biegł alejką i już znikał za opadającymi gałęziami drzew. Truchtem ruszyłem w
jego kierunku. Zza drzewa wyłonił mi się wreszcie widok na staw: łódz, którą uciekał krytyk,
zbliżała się do zachodniego brzegu.
Batury już nie widziałem. Pewnie znajdował się na południowym brzegu i modlił się,
aby w porę dopaść Krempla; każda sekunda tego pościgu była dla niego ważna. Ale Krempl
był już blisko celu. Dziób niebieskiej łodzi zarył w stromy brzeg i Krempl z nadzwyczajną jak
na starszego mężczyznę sprawnością wdrapał się po skarpie na brzeg.
Wtedy moją uwagę zwrócił kolejny epizod. Ktoś minął mnie tak zwanym
elektroluksem, takim małym i cichym pojazdem kołowym napędzanym akumulatorem. Taki
pojazd służył tutaj do transportu naziemnego, szczególnie chętnie korzystały z tych pojazdów
restauracje i kawiarnie. Szybkość rozwijana przez elektroluks nie była imponująca, ale można
nim było dogonić uciekającego i wysportowanego człowieka. Taki pojazd posiadał na pewno
jedną niezaprzeczalną zaletę - kierujący nim osobnik nie męczył się i mógł zaoszczędzić siły
na pózniej.
W tym oto pojezdzie ujrzałem Pawła! To z nim bowiem umówiłem się telefonicznie w
Aazienkach, ale ponieważ spózniłem się na koncert, zapomniałem o nim. A ten pewnie
zauważył Baturę wcześniej ode mnie i dlatego nie mógł do mnie podejść. Obserwował
Jerzego i w odpowiednim momencie ruszył za nim w pościg.
To wszystko było tyleż zabawne, co dramatyczne - na oczach spokojnych
warszawiaków i turystów rozgrywał się pościg niczym z sensacyjnego filmu. Krempl znikał
gdzieś za drzewami po drugiej stronie brzegu, Batura gonił go od południowej strony, a bliżej
mnie gonili całe to towarzystwo Paweł na elektroluksie i wspólnik Batury. Ten ostatni został
już wyprzedzony przez Pawła, ale nadal nie rezygnował z pościgu. Gdy jednak zauważył
wybiegających zza drzew policjantów, na czele których dojrzałem podinspektor Koper,
natychmiast zdezerterował i czmychnął w krzaki. Tchórz. Na szczęście widziałem, dokąd
pobiegł. Wybrał wąską alejkę za amfiteatrem, która biegła pomiędzy rzędami smukłych
modrzewi na sam szczyt skarpy. Za nią znajdował się starannie wypielęgnowany kącik -
ulubione miejsce miłosnych schadzek młodych warszawiaków. Pełno tam było oczek
wodnych, kamiennych dekoracji i rzadkich okazów krzewów oraz kwiatów. Pobiegłem tam.
Nie doszedłem nawet do żywopłotu, gdy zza niego dobiegł mnie jęk mężczyzny. Nie
zważałem teraz na policyjne gwizdki i słowne ostrzeżenia, jakie padały z południowego
brzegu stawu. Pościg za Kremplem i za Baturą zwrócił uwagę wszystkich obecnych na terenie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • typografia.opx.pl