[ Pobierz całość w formacie PDF ]

CZAOWIEK był zły. Był samą esencją zła. Był szaleńcem. On i ten morderczy potwór,
który zabił Richiego. To była kwintesencja zła, różniąca się od niej tak dalece, jak ona
różniła się od... Liz.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, wbrew temu, że zarówno ona, jak i Joey stali w ob-
liczu niechybnej śmierci, Amy przepełniło żywe, dojmujące, niezwykle silne i niewiary-
godne uczucie pewności, wiary w siebie i sympatii do własnej osoby.
Nigdy dotąd nie doświadczyła czegoś podobnego. Owa fala zmyła precz wszelkie
mroczne, gorzkie i niepokojące odczucia, które dręczyły ją od tak dawna.
Jednocześnie doznała jeszcze jednego przebłysku dej vu. Ogarnęło ją niezwykłe
uczucie, że to wszystko już się kiedyś wydarzyło  może niedokładnie tak samo jak te-
raz, ale ogólny sens był taki sam. Czuła przy tym, że z naganiaczem łączy ją dużo silniej-
sza więz niż się tego spodziewała. Na jej barki niczym niewidzialny płaszcz opadło po-
tężne brzemię przeznaczenia, świadomość, że jej życiowym celem i zadaniem było zna-
lezienie się właśnie teraz w tym właśnie miejscu. Było to dziwne uczucie, jednak powi-
tała je z radością.
NIE STJ TAK, DZIAAAJ, BDy DZIELNA  powiedział głos w jej wnętrzu.
Trzymając zardzewiały nóż przy boku i licząc, że naganiacz go nie zauważył, pode-
szła do Joeya.
 Nic ci nie jest, kochanie? Skrzywdził cię? Nie płacz. Nie bój się.
Całą swoją uwagę skupiła na Joeyu, tak by naganiacz nie domyślił się, że zamierzała
go zaatakować, a kiedy pochyliła się w stronę chłopca, w mgnieniu oka zmieniła kieru-
nek, odwróciła się, skoczyła na lunaparkowca i wbiła mu zardzewiały nóż w gardło. Jego
pałające nienawiścią oczy otworzyły się szeroko.
Instynktownie nacisnął spust pistoletu.
Amy poczuła pęd kuli przelatującej tuż obok jej policzka, ale nie bała się. Miała wra-
żenie, że coś ją ochrania.
Naganiacz czknął, upuścił broń i przyłożył obie ręce do gardła.
Po chwili osunął się na ziemię i już się więcej nie poruszył. Był martwy.
187
* * *
Liz pełzła w tył, na czworakach, jak ogromny pająk po piwnicznym klepisku pod
Tunelem Strachu, dopóki nie natrafiła plecami na łagodnie wibrującą obudowę jakiejś
ogromnej maszynerii.
Przykucnęła tam, a serce tłukło jej się w piersi tak mocno i gwałtownie, jakby chcia-
ło roztrzaskać ją od wewnątrz na kawałki.
Dziwoląg obserwował ją. Zciągnąwszy dziewczynę do piwnicy, cisnął ją na bok jak
worek kartofli. Nie przestał się nią jednak interesować. Chciał po prostu zobaczyć, co
zrobi. Igrał z nią oferując złudną szansę ucieczki, odgrywając rolę kota, podczas gdy ona
była myszą.
Teraz, gdy od potwora dzielił ją dystans piętnastu stóp, Liz podniosła się powoli.
Nogi miała jak z waty. Aby nie upaść, musiała jedną ręką oprzeć się o obudowę buczą-
cej maszyny. Stwór stał, na poły ukryty w cieniu, na poły w kręgu żółtego światła. Jego
zielone oczy pałały. Był tak wysoki, że musiał się nieco zgarbić, aby nie uderzyć głową
w nisko sklepiony sufit.
Liz rozejrzała się wokoło w poszukiwaniu wyjścia. Nie zauważyła żadnego. Dolny
poziom Tunelu Strachu był istnym labiryntem najróżniejszych maszyn. Gdyby spróbo-
wała ucieczki, z pewnością nie umknęłaby daleko. Stwór dopadłby ją w mgnieniu oka.
Istota postąpiła krok w jej stronę.
 Nie  powiedziała Liz.
Monstrum zrobiło kolejny krok.
 Nie. Stój.
Powłócząc nogami istota przesuwała się naprzód, aż znalazłszy się o sześć stóp od
Liz, stanęła i przekrzywiła głowę, wpatrując się w nią z jawnym zaciekawieniem.
 Proszę  powiedziała Liz.  Proszę, pozwól mi odejść. Proszę.  Nie spodziewa-
ła się, że przyjdzie jej kiedyś błagać o coś kogokolwiek. Chlubiła się własną bezwzględ-
nością i siłą. Była twarda. Teraz jednak błagała o darowanie życia i stwierdziła, że nie
jest to trudne, kiedy w grę wchodzi tak wysoka stawka.
Dziwoląg zaczął obwąchiwać ją jak pies nową sukę. Jego szerokie nozdrza rozdały się
i zadrgały, gdy prychnął z narastającym podnieceniem.
 Czuć dobra  powiedział dziwoląg.
Liz zdziwiła się, że stwór potrafił mówić.
 Czuć kobieta  powiedział.
W sercu Liz zatliła się iskierka nadziei.
 Aadna  rzekł dziwoląg  Chcieć ładna.
Mój Boże, pomyślała Liz, kompletnie oszołomiona. Czy właśnie o to mu chodzi?
O seks? Czy tego pragnie? Czemu nie? Tak, do cholery, tak! Przecież dotychczas wszyst-
kim chodziło tylko o jedno. To moja szansa. Moje wyjście. Jedyne wyjście.
188
Stwór postąpił kolejny krok do przodu, unosząc jedną ze swych wielkich, szponia-
stych jak u drapieżnika łap. Delikatnie pogładził ją po twarzy. Usiłowała ukryć obrzy-
dzenie.
 Ty... mnie lubisz, prawda?  zapytała.
 Aadna  odparł, uśmiechając się i ukazując krzywe, żółte zęby.
 Naprawdę mnie chcesz?
 Prawda zła  powiedział.
 Może mogłabym być dla ciebie miła  rzuciła drżącym głosem, usilnie próbując
wcielić się na powrót w rolę seksbomby, nimfomanki, kusicielki, rozrywkowej dziew-
czyny, laluni do wzięcia, której wizerunek szlifowała i polerowała jak deskę, dopóki nie
stała się należycie gładka, pozbawiona wszelkich nierówności i drzazg.
Złowieszcza dłoń zakończona długimi szponami zsunęła się po jej twarzy w dół i za-
trzymała na wysokości piersi.
 Tylko nie rób mi krzywdy, to może coś wspólnie wykombinujemy.
Stwór oblizał czarne wargi. Język miał blady i cętkowany, nieludzki. Wsunął jeden
szpon pod jej podkoszulek i rozdarł na strzępy cienki materiał. Ostry jak brzytwa pa-
znokieć wyorał długą, płytką bruzdę na jej prawej piersi.
 Zaczekaj  powiedziała, krzywiąc się.  Zaczekaj chwileczkę.  W jej wnętrzu
ponownie narastała panika. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • typografia.opx.pl