[ Pobierz całość w formacie PDF ]
abym przyjechał popracować jeszcze nad Następnym dniu do raju, powiedział mi:
Hłaskower, ja panu mówię: to nie jest film, to jest wówczas. Po czym następnego dnia,
zbudził mnie słowami:
To nie jest wówczas to jest film . Kiedyś w czasie dokumentacji plenerów
obserwując zachód słońca wskazał na jezioro leżące w dolinie i powiedział do mnie: Pan mu
spojrzy - samowity jezior ; i w ten sposób chciał oddać w słowie żywym piękno pejzażu.
Sprawą zapewniającą mu nieśmiertelność była sprawa armaty: Szlachet, będąc kierownikiem
zdjęć w jakiś filmie o sołdatach; kupił wybrakowaną armatę-rekwizyt od Wojska Polskiego;
po czym rachunki pokręciły mu się w taki specyficzny sposób, że nie umiał się wyliczyć z
kupna armaty; rachunkiem obciążono jego i w ten sposób Henryk Szlachet stał się
posiadaczem mozdzierza. Myślałem o tym w Izraelu patrząc na Olka Pfaua, który kręcił jakiś
film dokumentalny, zanim biegał zrozpaczony producent, krzycząc: Panie Pfau, ja błagam
pana - tylko bez sztuki , chodziło o to, aby Pfau nie marnował taśmy na powtarzanie ujęć. W
rzeczywistości Szlachetu , jak sam Szlachet nazywa się dla własnej przyjemności, mówi po
polsku równie dobrze jak Hostowiec; ale wszyscy błagali go, aby żydłaczył; i nikt tak nie
potrafił tego jak on.
Moi starsi koledzy ze Związku Literatów stale namawiali mnie, abym wyjechał na
jakiś czas na Zachód, oczywiście do Paryża. Poradzono mi, abym złożył podanie o przyznanie
mi stypendium. Stypendia te były przydzielane kolegialnie przez specjalną komisję naszego
związku i ja to stypendium dostałem. Kiedy stałem się już posiadaczem paszportu i miałem
umowę z wydawnictwami Julliard, Dutton Company, Kiepenheuer und Witsch, chciałem
wyjechać i poprosiłem o przyznanie mi stypendium. Okazało się, iż to stypendium -
przyznane mi kolegialnie - zostało cofnięte. Kazano mi się zgłosić do Ministerstwa Kultury;
w Ministerstwie Kultury nie potrafiono odpowiedzieć mi, nic poza tym, iż rzeczywiście
stypendium mi cofnięto.
Poprosiłem o rozmowę z Ministrem Kultury; Minister Kultury przyjął mnie bardzo
serdecznie i oświadczył, iż rzeczywiście stypendium mi cofnięto, ale to nie zależy od niego,
ponieważ stypendium zostało przyznane mi nie przez niego osobiście, lecz przez specjalną
Komisję Stypendialną przy Związku Literatów Polskich. Minister Kultury ubolewając iż nie
jest w stanie mi pomóc, poradził mi jednak po przyjacielsku, abym udał się do Związku
Literatów, gdzie urzęduje owa specjalna komisja. Poszedłem jeszcze raz; tam mi
powiedziano, abym poszedł do Ministra Kultury, gdyż są to stypendia, którymi co prawda
dysponuje Związek, jednak są one w ramach puli stypendialnej Ministerstwa Kultury - i tak
dalej. Jacek Wilczek, poprzedni minister był zabawniejszy. Zawsze mówił, że nienawidzi
dekorowania trumien z nieboszczykami, bo zawsze, mimo wieloletniej rutyny, ślizga się i
nigdy nie jest pewien, czy nie wpieprzy się do grobu wraz z odznaczonymi zwłokami. Ale na
dobro ministra Kuryluka trzeba powiedzieć, iż nawet nie bardzo udawał, że kłamie.
Wszystkie legendy, iż poślizgnął się z mego powodu, nie są prawdziwe; nie wiedząc o tym,
że mam już mnóstwo z rozmaitymi wydawnictwami, cofnął mi stypendium; nie otrzymałem
nawet prawa kupienia biletu za złotówki; musiałem bilet kupić za dolary.
W roku pięćdziesiątym ósmym dostałem Nagrodę Wydawców; otrzymałem je za dwie
nie wydane książki, i zapewne, jako dowód zaufania na przyszłość; ale w parę dni pózniej
byłem już w Paryżu. Koledzy żegnając mnie na lotnisku nie wierzyli, iż wrócę; ja ani przez
chwilę nie myślałem, że pozostanę. Nie miałem złudzeń; wiedziałem, że Polska interesuje
ludzi tylko na zasadzie przedmieścia Rosji; sam nie interesuję się młodą prozą bułgarską czy
rumuńską, nie mogłem przecież być aż na tyle śmieszny, aby żądać od ludzi, by nagle
porzucili Camusa i Faulknera i poczęli interesować się młodą prozą polską. Ale chciałem
zobaczyć, jak to wszystko wygląda; no i ponieważ moje Cmentarze i Następny do raju zostały
odrzucone, a powiedziano mi, że przysługuje mi prawo znalezienia innego wydawcy -
chciałem wydać swoje opowiadania. Moim wydawcą był Jerzy Giedroyć.
Przeszedłem przez odprawę celną; srebrny ptak wzbił się w powietrze, domy jak
zapałki, pola jak szachownice - wszystko to znamy. W samolocie leciałem z jakąś staruchą,
która udawała się do Stanów na zaproszenie siostry; w czasie długiego lotu pustym prawie
samolotem wyznała mi radośnie, że jest chora na raka i że jedzie umierać. Nie wierzyłem jej i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]