[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wzrokiem ponętną sylwetkę pani Basi, która z ciekawością przysłuchiwała się rozmowie.
Nigdy tego nie robił! Nie było zresztą szansy, by sklepowa mu odpowiedziała. Jeśli
wymówiła coś więcej poza dziękuję i proszę , uchodziło to za przejaw nadzwyczajnego
humoru Szefiny, jak zwracał się doń czule małżonek.
Może... kto to wie! Pan Marek miał wyraznie ochotę się napić. Czasami zapalał mu się
w oczach wesoły ognik trzpiota, z którym to konie kraść i polecieć na księżyc. Ale światło to
szybko gasło, gdy trzeba było wracać do codziennych obowiązków.
Postanowiłem nie dopuścić, aby ulotniła się nagle atmosfera porozumienia między mną a
Kozą. Zaczął właśnie w szczególny dla siebie sposób miąć siatkę. Jakby nerwy odmawiały
mu posłuszeństwa. Może znudził się już rozmową o wszystkim i o niczym? Korzystając z
wejścia kolejnych klientów, mrugnąłem do pana Marka i pociągnąwszy Kozę za rękaw,
wyprowadziłem ze sklepu.
Chodzmy do baru zaproponowałem.
Piję tylko w domu odrzekł bez przekonania i ruszył za mną ku rzece, gdzie na starym
statku pasażerskim urządzono piwiarnię. Narzut nie był tam wysoki, ale kilka procent marży i
74
tak skutecznie odstraszało pospolitych pijaczków. Przychodzili tu więc mężczyzni jak na
naszą dzielnicę majętni i dobrze w życiu ustawieni ślusarze i mechanicy samochodowi, a po
godzinach pracy także kierowcy i taksówkarze.
Usiedliśmy w salce pod pokładem, na zewnątrz było zbyt chłodno. Chciałem zapłacić
barmanowi za oba litrowe kufle, które zamówiliśmy, ale Koza wyciągnął z kieszeni zmięty
banknot i uiścił połowę należności. I wtedy zaczął opowiadać, przerywając na długie minuty,
jakby nie chciał popełnić błędu, jednocześnie bojąc się ominąć jakiś ważny szczegół.
Od dziecka czuł, że pewnego dnia przydarzy się coś niezwykłego i choć wiodło mu się nie
najlepiej, nie przestał w to wierzyć. Nie zdobył wykształcenia, mimo że bardzo tego pragnął.
Ożenił się też nie z tą kobietą, którą kochał. O, przed tamtą nie musiałby ukrywać swego
skarbu, ona może pomogłaby użyć go we właściwy sposób. Właściwie Koza był zadowolony
z tego znaleziska, cóż, nie każdemu szczęście dopisuje na tyle, by na śmietniku, specjalnie się
nawet nie starając, odnajdywał zabytkowy kielich. W pierwszej chwili pomyślał, że to
rabusie, ograbiwszy kościół, ukryli naczynie za pojemnikiem na śmieci, nie bardzo wiedząc,
co zrobić z drogocennym przedmiotem. Trudno dziś sprzedać rzeczy związane z liturgią,
żaden ksiądz kradzionych nie kupi, toteż Koza postanowił pójść najpierw do proboszcza, aby
się dowiedzieć, czy w jakiejś zaprzyjaznionej parafii nie było ostatnio włamania. Oczywiście
zabrał kielich z sobą; od początku czuł potrzebę odnalezienia jego właściciela i równocześnie
chciał podzielić się niewidzialną zawartością a był przekonany o jej istnieniu z
odpowiednimi osobami. Poruszał tak śmiesznie bródką, kiedy chciał podkreślić, że owa
tajemnicza treść należy się tylko wybranym, iż ośmieliłem się zapytać, czy i ja mógłbym do
nich przystąpić. Popatrzył na mnie z powagą i powiedział:
Sprawdzę to dziś w nocy i powiem panu jutro w sklepie!
Patos tego zdania zupełnie nie pasował do sytuacji: siedzieliśmy przy piwie wśród
kilkunastu innych facetów, którzy pociągali powoli z kufli, paląc papierosy do samego końca,
aż dym żółcił paznokcie. Jeden gość wrzeszczał przez drugiego i dlatego pewnie żaden z
ciekawskich szoferów nie podsłuchał naszej rozmowy. Dopiero by było, gdybym miał tu
jeszcze uchodzić za poszukiwacza skarbów!
Proboszcz obejrzał kielich krytycznie, wzruszył ramionami i wydał opinię
niekwestionowaną nie trzyma oto w żadnym razie naczynia liturgicznego, gdyż byłoby ono
pokryte odpowiednimi symbolami, nie zostało też wykonane ze złota, więc nie przedstawia
większej w a r t o ś c i . Ktoś wyrzucił na śmieci jeszcze jeden niepotrzebny rupieć.
Koza poczuł się urażony tym werdyktem. Zdążył polubić s w ó j kielich i gdyby osobnik
całkiem świecki ośmielił się go obrażać, dostałby po uszach. Nie żeby księdzu uszło to
płazem, nie ma tak dobrze, ale brutalną ingerencję należy w tym wypadku wyeliminować.
Zemsta musi być wyrafinowana. Przestanie się dawać w niedzielę na tacę i już. No bo czemu
proboszcz odmówił przyjęcia tak pięknego daru? Może dlatego, że czasza jest odrobinę
pogięta? Przed wizytą u kolejnego eksperta Koza postanowił ją naprawić. Wziął mały
młoteczek i szmatkę, a że zawsze był zręczny, szybko wyprostował delikatną blachę. Obejrzał
nawet efekty swej pracy przez szkło powiększające i zmartwił się trochę, gdyż spostrzegł
nieznaczne zarysowania. Nie uszły one także uwadze obdarzonego bystrym wzrokiem
kustosza Muzeum Rzecznego, który pozwalał hafciarzowi urządzać w przedsionku owego
przybytku wystawkę prac. Opłacało się to obu stronom, gdyż turyści zagraniczni nabywali z
przyjemnością makatki z wizerunkiem ratusza albo sylwetką żaglowca. Przyszłość przyjazni
Kozy z muzealnikiem stanęła jednak pod znakiem zapytania, kiedy i tu kielich oceniono jako
bezwartościowy falsyfikat, zręcznie wprawdzie podrobiony, ale z niewłaściwego materiału,
starożytni Rzymianie byli przecież miłośnikami sztuki i dbali o każdy detal.
Koza trzasnął więc misternie rzezbionymi wrotami i osłaniając kielich kurtką, bo właśnie
zaczęło padać, pobiegł do domu. Odtąd coraz bardziej dbał o swój skarb, polerował go pastą
do czyszczenia samowarów i platerów, którą pod nieobecność żony wyjął z kuchennej
75
szuflady; okrywał miękką ściereczką i na różne sposoby próbował wywabić brunatną plamę z
nóżki.
Pewnego razu zasnął przy blejtramie do wyszywania obrazów, wpatrzony w połyskujące
[ Pobierz całość w formacie PDF ]