[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chodzmy!
Dziewczyna podtrzymując wciąż jego chwiejącą się postać powtarzała:
- Pacenki nie ma! Pacenko umarł i nigdy już nie przyjedzie! To tylko te złe chłopcy Aadysiowe dziadunia
tak straszą.
Ale stary rwał się naprzód i swoje powtarzał, a coraz więcej trząsł się i zwiędłą ręką w powietrzu
wygrażać zaczynał. Za nim dwaj chłopcy, bosi, gołogłowi, z minami wiejskich urwisów, wyskakiwali
śmiejąc się głośno i powtarzając:
- Pacenko przyjechał! Pacenko przyjechał i dziadulkowi babulkę odbierze!
Dziewczyna głowę swą zjeżoną gęstwiną kasztanowatych włosów podniosła, a z szafirowych jej oczu na
pełne i rozognione policzki ciekły łzy...
- Co ja pocznę! - lamentowała - straszą i straszą, a ten idzie i idzie... Znowu narazi się na kiepkowanie
ludzkie albo upadnie i stłucze się tak, jak wtedy...
Jan do Justyny szepnął:
- Stary zawsze tak wariuje, jak tylko kto mu powie, że Pacenko przyjechał... To ten Pacenko, co mu
kiedyś żonkę zwiódł i w świat powiózł.
Ale Anzelm przyśpieszył kroku i przed starcem stanąwszy powolnym swym głosem zapytał:
- A gdzie to pan Jakub idzie?
Małe oczy starca spod czerwonych i nabrzmiałych powiek wzniosły się ku jego twarzy.
- A... a... a... zdaje się... pan Szymon?
- Ja, Szymon, ale gdzie to pan Jakub idzie?
- Szymon - objaśnił Jan Justynę - to był mój dziadunio, stryja i ojca ociec. Jakub żyjących ludzi nie
rozpoznaje, tylko ich wszystkich za pomarłych ojców i dziadów przyjmuje... tak samo zupełnie, jak
żeby śród nieboszczyków żył...
- Pacenko przyjechał! - prędko mrugając powiekami i głosem skarżącego się dziecka powtarzał starzec.
Anzelm wyprostował się i stanowczym głosem przemówił:
- Pacenko nie przyjechał i nigdy nie przyjedzie, bo już na tym świecie wcale go nie ma.
Bezbarwne i bezzębne usta starca otworzyły się szeroko, ale drżeć i naprzód wyrywać się przestał.
- Nie przyjechał? Pan Szymon mówi, że nie przyjechał!... To te chłopcy znów mnie zwiedli. Przybiegli i
krzyczą: "Przyjechał!" Ale czy pewno nie przyjechał?
- Nie przyjechał - powtórzył Anzelm.
- Czy słowo uczciwości? - z niepokojem jeszcze pytał.
Anzelm z uroczystością w głosie odpowiedział:
- Słowo uczciwości!
Starzec uspokoił się zupełnie, dziewczyna wielką, czerwoną rękę do Anzelma wyciągnęła.
- Dziękuję - rzekła - bardzo dziękuję. On zawsze panu Anzelmu wierzy; kilku takich ludzi jest w okolicy,
którym zawsze uwierzy... Dziaduniu - znowu nad starcem schylając się dodała - proszę do chaty
wracać... Mleczko dziś na wieczerzę będzie i pierożki z wiśniami zrobię...
Chciała zawrócić go ku bramie zagrody, ale on uśmiechał się i z widoczną fantazją wyprostować się
usiłował.
- A... a... pan Szymon gdzie idzie?
- Do Jana i Cecylii - odpowiedział zapytany.
Jakby nagle blask słoneczny oświecił wyłysiałe czoło i wygładził zmarszczki starca. Uśmiech jego stał
się szeroki, błogi, oczy usiłowały spojrzeć w górę, wskazujący palec, cienki i żółty, wzniósł do wysokości
swej głowy i drżącym trochę, ale podniesionym głosem mówić zaczął:
- Jan i Cecylia! Aha! Jan i Cecylia! Było to w starych czasach, w sto lat albo może jeszcze i mniej po
tym, jak litewski naród przyjął chrześcijańską wiarę, kiedy w te strony przyszła para ludzi...
Mówiłby pewno dłużej, ale Jadwiga ręce wzdłuż spódnicy opuszczając, z szerokim uśmiechem przed
Anzelmem dygnęła.
- Może panowie będą łaskawi, przy bliskości, do chaty naszej zajść...
Szafirowe jej oczy parę razy z ukosa ku Janowi zerknęły.
- Subiekcji czynić nie chcemy - odpowiedział Anzelm.
Ona dygnęła znowu.
- O subiekcję bynajmniej... proszę, bardzo proszę, dziadunio kontenty będzie...
Ale Anzelmowi pilno było do celu wycieczki. Z grzecznym ukłonem i czapkę wysoko nad głową
podnosząc odszedł. Jadwiga posmutniała, dziadka wpół objęła i ze schylonymi nad nim szerokimi plecy,
ze spadającą na nie roztarganą kosą, wprowadziła go do zagrody, której dom, stary, ale z gankiem i
czterema oknami, zaledwie był widzialnym zza gęstwiny srebrnych topoli.
Anzelm powolnym ruchem zwrócił się do Jana, który z kilku stolarskimi narzędziami w ręku z dala i
biernie na tę scenę patrzał.
- Poszedłbyś i dopomógł Jadwiśce dziadunia uspokoić...
Chłopak wydął nieco usta, spojrzał na dach najbliższego budynku, chrząknął i odpowiedział:
- Już uspokojony!
W tej chwili bardzo blisko zagrody starego Jakuba i jego wnuczki na sporym podwórku rozpoczynała
gwarna rozprawa pomiędzy kilku ludzmi, którzy stali ściśnięci w ciasną gromadkę i spomiędzy których
wybijał się donośnie zapalczywy głos Fabiana. Prędko znać przebiegł okolicę f naprędce kilku sąsiadów
pochwyciwszy, ze wspólnego procesu i tylko co odbytej podróży do miasta sprawę im zdawał. Słychać
tam było wykrzyki jego :
- Bóg mnie ubij na duszy i ciele!
A drugi raz:
- Niech mnie mizerne ciało opuści, jeżeli mu nie pokażę, skąd kozy gonią!
Parę pługów i bron z nie wyprzężonymi końmi stało u wrót podwórka. Właściciele ich słuchali
wymownego sąsiada w zaciekawionych i niespokojnych postawach. Niektórzy odzywali się czasem z
zapytaniem jakimś lub powątpiewaniem, ale jeden, wysoki i poważnie wyglądający w swej siwej,
baraniej czapce, chudą twarz na dłoni opierał i spod czarnego wąsa ciągle, monotonnie, potwierdzająco
powtarzał:
- A jakże! a pewno! %7łeby nie! A ma się rozumieć!
Inny, bardzo znać ubogi, bosy i w siermiędze, z szerokim, pięknym czołem i bujną, płową czupryną, ale
z chłopska zarywającą mową, co moment jękliwie wymawiał:
- Oj, biedne my, panoczku, biedne bez tego wygonu! Oj, k a b to prawda była, panoczku, że my jego
wygramy!
Trzeci, młody i przystojny, ze starannie uczesaną bródką i zawadiacko zakręconymi wąsami,
pokrzykiwał:
- I koniec, i kwita! wygon powinien do powszechności naszej należeć i koniec, i kwita!
- Od Adama i Ewy do nas przynależał - wzbił się znowu nad wszystkie inne i popędliwie zagadał głos
Fabiana.
Anzelm kroku przyśpieszał. Z ruchów jego widać było, że trwożnie boczył się od wszelkich gwarów i
swarów. Na hałasującą gromadkę prawie lękliwe rzucał spojrzenia. Prędko przesunął się pod samą
ścianą jakiegoś świrna.
- Wygon nie był nigdy nasz i święcie do pana Korczyńskiego przynależy - zaczął z cicha - ale oni na
każdą garść ziemi aż mrą z chciwości...
Czapkę na czole przesunął, głową potrząsał.
- Chociaż względem niektórych - dodał - to powiedzieć można, że na ziemię przymierają dlatego
właśnie, że jej tak jak prawie wcale nie mają... Między nami wszelako bywa: jednym gody, drugim
głody...
Przechodzili teraz około malutkiej chatki, bez komina, bez ganku, bez płotu, ż piędzią ogrodu, na
którym rosło mizerne warzywo, i z jednym tylko ogromnym dębem, który litościwie jakby zarzucał na
nią szerokolistne gałęzie. Zaduch, brud, nędza tchnęły z otwartej sionki, w której ciemnawym wnętrzu
pokwikiwało prosię i blada kobieta siedząc na ziemi skrobała kartofle.
- To jest Aadysiowa, czyli Władysławowa chata, tego samego Aadysia, co tam stał z Fabianem i z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]