[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zatrzymał się, aby nabrać tchu i zorientować się w sytuacji. Strach unieruchomił go na dłuższą chwilę
i nie pozwolił ani na dalszą ucieczkę, ani na zebranie myśli. "Czyżby jednak chciał mnie
poświęcić...? To drań, do wszystkiego zdolny! Ale to nie ma sensu, tym się nie uratuje. Schodzi!
Schodzi z pagórka!"
Z uczuciem ulgi patrzył przez chwilę, jak Martinez począł skradać się w kierunku jaszczura;
sam pobiegł następnie ku plaży, ku miejscu, w którym leżały szczątki owada. Gdy znów oddalił się
na bezpieczną odległość - przystanął i popatrzył na gada. Martinez dogonił go już i po nieczynnej
gąsienicy wspiął się na jego grzbiet.
Potwór dostrzegł już nowego człowieka i usiłował zawrócić, aby go pojmać, ale
bezskutecznie. Martinez siedział na jaszczurze okrakiem jak na koniu i wspierając się rękoma
przesuwał się w kierunku czeluści powstałej w miejscu umocowania ogona. Maszyna, pomagając
sobie wszystkimi czterema łapami, próbowała bezowocnie zawrócić w miejscu. Człowiek znikł
wreszcie we wnętrzu potwora. Fretti spojrzał na zegarek. "Jeśli w ciągu pięciu minut nie wyjdę
stamtąd - powiedział mu Martinez - ratuj się jak potrafisz".
Fretti nie bał się teraz, gad najwyrazniej nie zwracał już na niego uwagi, jakkolwiek ten drugi,
bliższy człowiek znikł z pola widzenia kamery. Jaszczur kręcił się wciąż w kółko, jak zajęty tylko
sobą szczeniak. Upłynęły trzy minuty... cztery minuty... "Już powinien wyjść... dochodzi piąta
minuta... Co on tam robi?"
Gad nadal kręcił się w kółko.
Fretti chwycił metalowy drążek -jakąś smutną pozostałość po łapie owada. Zbliżył się
ostrożnie do jaszczura.
Maszyna, wciąż pomagając sobie łapami, zataczała koło, nie zwracając uwagi na człowieka.
"Mógłbyś sobie spokojnie poczekać na Zwiętą Joannę nie narażając zbytnio skóry. Choćby
był twoim najlepszym przyjacielem, i tak już mu nie pomożesz. Po co tu leziesz?" myślał Fretti, a
jednak wdrapał się śladem Martineza po nieczynnej gąsienicy na grzbiet potwora, a potem, wciąż
trzymając drążek w ręku przesunął się w kierunku czeluści i z trudem opuścił się do wnętrza. Było
ciemno, gorąco i duszno; pokryty potem, z trudem przeciskając się przez plątaninę różnych części,
dotarł wreszcie do komory, gdzie w słabym oddalonym świetle dojrzał zarysy metalowych szaf. "To
chyba centrum energetyczne" - pomyślał. Potknął się o coś miękkiego. Bardziej domyślił się, niż
zobaczył ciało Martineza. Schylił się, aby go podnieść. Odrzucił zawadzający drążek. Oślepł nagle
od jaskrawego światła. Ogłuszył go przerazliwy syk. Stojąc przez chwilę nieruchomo, zaszokowany
nagłym strachem, myślał urywanymi zdaniami: "Auk elektryczny! Zrobiłem zwarcie. Dlaczego nie
izolował przewodów? Upiekę się tu żywcem..."
W panice, potykając się, ruszył ku wyjściu. Przed nim biegł jego ostry cień, zdeformowany w
niekształtnym wnętrzu potwora. Syk nie ustawał. Fretti odwrócił głowę w kierunku jego zródła.
Zmrużył oczy, oślepiony błękitnym ogniem łuku. Wtedy w trupim blasku dostrzegł ciało Martineza.
Uczynił krok w tym kierunku, potem dobiegł nagle i, ujmując swojego wroga pod pachy, zaczął go
ciągnąć w kierunku wylotu. Wydawało mu się, że nigdy tam nie dojdzie. Dyszał głośno. Nie miał już
sił myśleć. Wiedział tylko, że musi ciągnąć to ciało ku wyjściu. Za sobą miał ciągle syk i ostre
światło łuku. Tak długo to trwało. Dopiero pózniej, kiedy zwalił się wraz z Martinezem z gąsienicy
na ziemię, uświadomił sobie, że wszystko to musiało się dziać w ciągu kilkudziesięciu sekund,
najwyżej kilku minut. Potwór nie ruszał się już, ale z jego rozwalonego wnętrza wydostawały się
silne błyski. Intuicyjnie wyczuwając niebezpieczeństwo, Fretti pokuśtykał dalej, wlokąc za sobą
bezwładnego Martineza. Zapadł już zmrok - jak zawsze pod tą szerokością geograficzną - nagle i bez
zmierzchu. Fretti, wyczerpany do ostatka, zatrzymał się i uświadomił sobie ni stąd, ni zowąd, że
morze ściemniało. A potem dostrzegł gwałtowny rozbłysk, usłyszał huk wybuchu i zaraz zapadł w
ciemność.
A jeszcze potem wyszedł księżyc. Oświetlił ciemnogranatowe morze, fale załamujące się
srebrną pianą o nieregularną linię plaży, rozrzucone szczątki potworów i dwa ciała nieprzytomnych
ludzi.
ANDRZEJ CZECHOWSKI
PRAWDA O ELEKTRZE
Byliśmy za miastem i bawiliśmy się w Elektrów. Arne zaczął liczyć, kto z nas będzie
Elektrem, gdy nad nami rozległ się gwizd lądującej rakiety. Osiadła na ziemi kilkadziesiąt kroków od
nas i chwilę kołysała się na długich, jak u pająka, łapach.
- Nie znam takiego typu - powiedział Arne. - To widocznie nowy model.
Ja powiedziałem: - Jeszcze nie widziałem takiej wielkiej rakiety.
Podeszliśmy trochę bliżej. Rakieta ugięła swoje łapy i dotknęła brzuchem ziemi. Była
rzeczywiście dziwaczna. Na jej kadłubie wymalowano czarnym lakierem jakieś znaki.
- Dlaczego nikt nie wychodzi ? - zapytałem.
- Głupiś - rzekł Arne. - Najpierw rakieta musi ostygnąć. Ale bardzo szybko drzwi w brzuchu
rakiety otworzyły się, wyskoczyła z nich długa, rozkładana drabinka i zszedł po niej !ktoś w hełmie i
srebrnym skafandrze. Wyglądał zupełnie jak człowiek. Arne też tak uważał.
- Bardzo dziwnie wygląda, jak na Elektra.
Tymczasem pilot zdjął hełm i zobaczyliśmy, że jest rzeczywiście człowiekiem. Arne aż
gwizdnął przez zęby ze zdziwienia. W tej chwili pilot nas zauważył i zaczął machać do nas ręką,
żebyśmy podeszli do rakiety.
- Może lepiej zwiejemy? - zapytałem. Arne był innego zdania.
- Chodzmy - powiedział. - Zwiać zawsze będziemy mogli. Pilot czekał na nas, siedząc na
stopniach drabinki. Gdy się zbliżyliśmy, zapytał o nasze imiona.
- Ja jestem Roy - powiedziałem.
- Ja jestem Arne - powiedział Arne. - A ty jak się nazywasz ?
- Tom.
Pilot uśmiechnął się szeroko i zapytał:
- Co tu robicie, chłopaki ?
- Bawimy się w Elektrów - szybko odpowiedział Arne.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]