[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Uwolniła się ze spódnicy i opasała chustą, która sięgnęła jej kolan. W piwnicy, czy
cokolwiek to było, panowała wilgoć i chłód. Solly zaczęła się przechadzać tam i z
powrotem: cztery kroki i zwrot, cztery kroki i zwrot, cztery kroki i zwrot. Potem
zrobiła rozgrzewkę. Majora rzucili na podłogę. Jak bardzo była zimna? Czy szok
stanowił część wstrząsu mózgu? Ludzi w stanie szoku należy ogrzewać. Drżała przez
długi czas, zdumiona własnym brakiem zdecydowania; nie wiedziała, co robić. Czy
powinna spróbować przenieść majora na materac? A może lepiej go nie ruszać?
Gdzie, do diabła, podziali się tamci ludzie? Czy major umierał?
Stanęła nad nim i powiedziała ostro:
- Rego! Teyeo!
Po chwili zaczerpnął powietrza.
- Obudz się!
Przypomniała sobie, tak jej się przynajmniej wydawało, że ludziom, którzy
doznali wstrząsu mózgu, nie należy pozwolić zapaść w śpiączkę. Tylko że major już
w nią zapadł.
Teyeo znowu nabrał powietrza, twarz mu się zmieniła, ocknął się z odrętwienia.
Otworzył i zamknął oczy, zamrugał.
- Och, Kamye - powiedział bardzo cicho.
Solly nie posiadała się z radości na jego widok. Po prostu być szczęśliwa.
Najwyrazniej Teyeo cierpiał na straszliwy ból głowy; przyznał, że widzi podwójnie.
Solly pomogła mu wdrapać się na materac i przykryła go kocem. Nie zadawał
żadnych pytań, leżał bez słowa i po chwili znowu zapadł w sen. Kiedy przestał się
poruszać, Solly wróciła do ćwiczeń i ćwiczyła przez godzinę. Spojrzała na zegarek.
Minęły dwie godziny; ciągle był ten sam dzień, dzień świąteczny. Jeszcze nie nastał
wieczór. Kiedy ci ludzie zamierzali przyjść?
Przyszli wczesnym rankiem, po nocy bez końca, która niczym nie różniła się od
popołudnia i poranka. Metalowe drzwi, nie zamknięte na klucz, otworzyły się z
łoskotem, jeden z ludzi wszedł z tacą, a dwaj inni stanęli w progu z karabinami
gotowymi do strzału. Jedynym miejscem nadającym się do położenia tacy była
podłoga, więc mężczyzna wcisnął ją Solly.
- Przepraszam panią! - powiedział, po czym się wycofał. Drzwi zatrzasnęły się z
hukiem, a rygle wróciły na miejsce.
Solly stała z tacą w dłoniach.
- Poczekajcie! - krzyknęła.
Mężczyzna obudził się i rozglądał się wokół siebie nieprzytomnie. Po znalezieniu
go w tym pomieszczeniu Solly jakoś umknęło jego przezwisko, nie myślała o nim
jako o majorze, ale jednocześnie unikała jego imienia.
- Proszę, to chyba pańskie śniadanie - powiedziała i usiadła na brzegu materaca.
Wiklinową tacę przykrywał kawałek materiału, pod którym znajdowała się sterta
gatajskich bułek pełnoziarnistych, przekładanych mięsem i zieleniną, kilka owoców
oraz pełna wody karafka z pokrywką, z cienkiego stopu o perlistej fakturze. -Jest tu
może nie tylko śniadanie, ale także obiad i kolacja - mówiła Solly. - Cholera. No, cóż,
to wygląda smacznie. Czy może pan jeść? Czy może pan usiąść?
Zmusił się do tego, by usiąść, plecami oparty o ścianę, a potem zamknął oczy.
- Czy ciągle dwoi się panu w oczach? Mruknął twierdząco.
- Czy chce się panu pić? Kolejne twierdzące mruknięcie.
- Proszę. - Podała mu kubek. Trzymając go w obydwu dłoniach, podniósł do ust i
powoli zaczął pić wodę, łyk po łyku. Solly pochłonęła tymczasem trzy bułki, jedną po
drugiej, potem zmusiła się, by przestać je jeść, i wzięła owoc pini. - Czy może pan
zjeść trochę owoców? - spytała z poczuciem winy. Nie odpowiedział. Solly
pomyślała o Batikamie, który karmił ją owocem pini przy śniadaniu. Kiedy to było?
Wczoraj. Sto lat temu.
Jedzenie w żołądku przyprawiło Solly o mdłości. Wzięła kubek z dłoni
mężczyzny - znowu zasnął - nalała sobie wody i wypiła powoli, łyk po łyku.
Kiedy poczuła się lepiej, podeszła do drzwi, zbadała zawiasy, zamek i ich
powierzchnię. Omiotła wzrokiem ceglane ściany, posadzkę z lanego betonu; sama nie
wiedziała, czego szuka, czegoś, co umożliwiłoby jej ucieczkę... Powinna wykonywać
ćwiczenia.
Zmusiła się do tego, ale mdłości powróciły, a wraz z nimi letarg. Wróciła na
materac i usiadła. Spostrzegła, że płacze. Po chwili ocknęła się ze snu. Musiała się
wysiusiać. Kucnęła nad otworem i wsłuchała się w odgłos ściekającego moczu. Nie
miała czym się podetrzeć. Wróciła na łóżko, usiadła, rozłożyła nogi i chwyciła się za
kostki. Panowała całkowita cisza.
Solly odwróciła się do mężczyzny. Drgnęła, kiedy spostrzegła, że ją obserwuje.
Natychmiast odwrócił wzrok. Nadal leżał wsparty o ścianę; pomimo niewygodnej
pozycji był rozluzniony.
- Czy chce ci się pić? - spytała.
- Tak, dziękuję - odparł.
Tutaj, gdzie nic nie było znajome, a czas odseparowany od przeszłości, łagodny,
pogodny głos mężczyzny brzmiał kojąco. Solly napełniła kubek i podała leżącemu.
Tym razem uporał się z nim znacznie lepiej. Usiadł i wypił.
- Dziękuję - szepnął ponownie, zwracając jej kubek. - Jak głowa?
Mężczyzna dotknął dłonią guza, skrzywił się i ponownie się oparł.
- Jeden z napastników miał kij - powiedziała Solly, której w tym momencie się to
przypomniało. - Coś w rodzaju laski kapłańskiej. Ty skoczyłeś na drugiego.
- Odebrali mi broń - poskarżył się Teyeo. - Zwięto. - Nie otwierał oczu.
- Zaplątałam się w te przeklęte ubrania. Nie mogłam ci pomóc. Posłuchaj. Czy
słyszałeś jakiś hałas, wybuch?
- Tak. Może to dywersja. - Jak myślisz, kim są ci chłopcy?
- Rewolucjonistami. Albo...
- Wspominałeś, że może stoi za tym rząd gatajski.
- Nie wiem - mruknął Teyeo.
- Miałeś rację, a ja się myliłam. Przepraszam cię - powiedziała i poczuła się
cnotliwie, ponieważ przypomniała sobie, jak okazywać skruchę.
Teyeo machnął lekceważąco ręką.
- Czy nadal dwoi ci się w oczach? Nie odpowiedział; znowu się wyłączał.
Solly stała, próbując sobie przypomnieć selijskie ćwiczenia oddechowe, kiedy
trzasnęły drzwi i do pokoju wpadli ci sami trzej ludzie, uzbrojeni w karabiny, młodzi,
czarnoskórzy, bardzo nerwowi. Przywódca pochylił się, by postawić tacę na
podłodze, a Solly, wcale tego z góry nie planując, nadepnęła mu na dłoń i przycisnęła
ją całym swoim ciężarem.
- Poczekaj! - krzyknęła. Patrzyła prosto w twarze i lufy karabinów pozostałej
dwójki. - Poczekaj chwilę i posłuchaj! Ten człowiek doznał uszkodzenia głowy,
potrzebujemy lekarza, potrzebujemy więcej wody, nie mogę nawet oczyścić jego
rany, nie ma tu papieru toaletowego. Kim wy w ogóle, do diabła, jesteście?
Mężczyzna, któremu nadepnęła na rękę, krzyczał:
- Zejść! Pani zejść z mojej ręki.
Ale pozostali ją usłyszeli. Podniosła stopę i zeszła z drogi mężczyznie, który
szybko się podniósł i wmieszał między uzbrojonych kumpli.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]