[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nie wiem nawet, czy tańczyła ze mną w taki sposób i czym jeszcze może się radować
oprócz triumfu z wykluczenia z tego wszystkiego ojca.
Sonja jest cieniem na tle drzewa. Od wyjazdu Naima przestała przychodzić do
mojego pokoju. Może teraz, kie-dy opuściła mnie matka, nakazał jej, by zostawiła
mnie w spokoju. A może ona wie, że wykonała już swoje zadanie, gdy ja włożyłam tę
szarą, jedwabną sukienkę. Jakakolwiek jest przyczyna, kiedy wychodzę na trawnik,
jej ponury głos milknie, a wszyscy odwracają się, by patrzeć na mnie.
Dzisiaj trzymam w ramionach skrzącą się od biżuterii Nemę. Wpatruje się we mnie
jak zwykle, czekając, co na-stąpi za chwilę.
 Matka mnie opuściła  śpiewam cichutko w jej włosy  opuściła, opuściła,
opuściła.
Kiedy zaczynam z nią tańczyć, chwyta paluszkami ra-miączko mojej sukienki i
trzyma się mocno, zupełnie jak gdybym mogła ją upuścić. Zmieję się zatem do niej,
tak jak przedtem do Miny. Wiruję z nią ze śmiechem, aż ona sama zaczyna się
śmiać. To szalony śmiech, z tą jej rozszczepioną wargą  bardziej krzyk
przerazliwy niż śmiech  ale kiedy go słyszę, milknę i przytulam ją mocno do
siebie. Płaczę, całując jej karczek, włosy, i nie obchodzi mnie, czy ktoś nas
obserwuje, nic mnie nie obchodzi.
Mina zbliża się na czworakach, wyciąga do mnie rączki i płacze. Wobec tego ją też
podnoszę. Ciążą mi obie na biodrach, ale gdy zaczynam tańczyć, stają się lżejsze, a
śmiech staje się czymś na kształt piosenki, jest dla nas niczym krzyk. Jesteśmy
trójgłowym potworem wyjącym unisono, osieroconym, bezdomnym, szczęśliwym.
Zatrzymuję się w pełnym słońcu, opadam, ciężko dy-sząc, na trawę. One jednak
ciągną mnie za włosy i wspi-nają się na mnie, chcą, żeby ta zabawa trwała dalej.
Sonja nie przestaje obserwować, nie potrafi się od tego po-wstrzymać. Mówi coś do
opiekunek i te podchodzą, żeby zabrać dzieci.
Spoglądam w słońce i zamykam oczy, kiedy je odnoszą. Gdyby nie było tutaj
pilnującej mnie Sonji, czy w ogóle wyszłabym na dwór? Moja matka rzadko
wychodziła do ogrodu. Kiedy chciałam jechać na piknik, jak inne dzieci, kazała
Maude zapakować do koszyka herbatniki i coca--colę i zabrać mnie na ten niżej
położony trawnik. Czasami machała do nas z werandy, zupełnie jakbyśmy udały się,
jak wszyscy inni, do Jameson Park albo na plażę.
Jednak pomiędzy matką i Maude byłam tylko ja, nigdy żaden mężczyzna. Jeśli się
pokłóciły, ja byłam tą, która chciała, żeby Maude znów zaczęła śpiewać. Pukałam do
jej drzwi, niosąc złożony ze szczotki i grzebienia komplet, który dostałam od matki,
albo mój flakon perfum Dzika Gardenia.
 Idz sobie  mówiła wtedy  mam teraz wolne.
 Ale ja mam dla ciebie prezent.
 Idz sobie.
 Nigdy nie mogłam wytrzymać, jak ktoś się dąsał 
mówiła matka, kiedy Maude wnosiła tacę z drinkami. 
Nigdy się nie dąsaj, słyszysz?  mówiła, gładząc mnie po
głowie, którą trzymałam na jej kolanach.  Miejsce dąsa
jących się jest na dnie jeziora, tak jak miejscem robaków
jest błoto.
A potem, kiedy po kolacji wchodziłam do kuchni, Maude podchodziła do zlewu ałbo
do pieca i odwracała się do mnie plecami.
 Powiedz jej, że to ona jest robalem, który się dąsa  mówiła.  Powiedz jej,
niech się sama nauczy.
Kiedy po południu słońce zaczyna chylić się ku zachodowi, wychodzę na taras,
żeby popatrzeć na morze. W domu zmierzch nie trwał nawet pół godziny, nim
następowała nagła ciemność. Teraz wszakże wychodzę, żeby oglądać gasnące powoli
światło i sprawdzić, czy nie przepływają jakieś statki. Patrzę wtedy na nie tak, jak
zwykłyśmy pa-trzeć z okna szkolnej biblioteki na wracające do domu dziewczęta z
Rangston. Ich szoferzy czekali z ciasteczkami i butelkami soku. A każda z nas
wybierała sobie dziew-czynę, której najbardziej nienawidzi. Moja miała rude włosy i
piegi i była pulchna jak ja sama.
Jak dzikus unoszę ramiona wysoko do słońca. Każdego popołudnia zdejmuję ubranie
i wychodzę nago na słoń-
ce. To tak, jak gdyby ono zostało moim kochankiem i ogrzewało moje ciało jak
lampa. Gdyby dostrzegł mnie ktoś ze statku, nadal stałabym tak, jak stoję, z szeroko
roz-łożonymi ramionami i szeroko rozstawionymi nogami. Mam dziewiętnaście lat i
sześć miesięcy i czuję, że w każdej chwili mogę się zestarzeć, że już jest niemal za
pózno. Wychylam się przez balustradę i patrzę w dół, na morze. Jak tam ślicznie,
zielono i gładko, i połyskująco. Czasami aż tu na górę dochodzi mnie jego woń, a
czasami, przy odpowiednim wietrze, czuję, jak za willą psują się owoce pomarańczy.
Dzisiaj natomiast słychać krzyk jakiegoś zwierzęcia, niski i chrapliwy, odwracam
zatem głowę, by posłuchać. Idę wzdłuż tarasu, wysilając słuch, by usłyszeć
pomimo szeleszczącego w krzakach wiatru. Dzwięk zdaje się dochodzić z wnętrza
samej willi. Podnoszę wzrok. Okna u Naima są otwarte. Ten krzyk dochodzi z jego
wieży.
Z początku nie widzę jej w tym przyćmionym świetle, potem jednak dostrzegam ją
na jego podnóżku, łkającą, zgiętą wpół jak jakaś wielka, czarna wrona. Czekam w
progu, dopóki wreszcie nie usiądzie prosto, nie oprze łokci na kolanach i nie zacznie
przyglądać się czemuś, co trzyma w dłoniach. To rdzawy, jedwabny fular Naima,
ten, który wkłada do granatowej bonżurki. Ponownie przyciska do niego twarz,
łkając żałośnie.
Ja łkałam tak samo za matką. Zanurzyłam się w tym poczuciu nieszczęścia, jakby
było ono jeziorem, a ja celo-wo tkwiłam w jego głębi, i próbowałam już nigdy nie za-
czerpnąć oddechu. Być może mogłybyśmy w tym stanie oczekiwać powrotu Naima
 ona płacząc, ja obserwując. Już nic w tym miejscu nie wydaje mi się niemożliwe.
Wi-
działam krowę pijącą z wymienia innej krowy. A króliki rzeczywiście siedzą na
drzewach. Wiem to, bo kiedy się zbliżam, zeskakują i kicają gdzieś w bok.
Sonja prostuje się, rozgląda za okularami. Upadły na podłogę i leżą obok. Mogłabym
jej powiedzieć, gdzie są, ale chcę nadal obserwować. Małpka też obserwuje, z sza-fy,
raz przynajmniej milcząca. Sonja wkłada fular do kie-szeni spódnicy i zaczyna
poruszać się na czworakach, ni-czym raczkujące dziecko
Wtedy staję przed nią, a ona odskakuje, mrugając. Po-zbawione okularów, jej oczy są
jak czarny jedwab. Nawet w tym półmroku widzę, że ma grube i długie rzęsy,
piękne oczy i doskonale zarysowane łuki brwi.
Chwytam okulary i wymierzam palec w jej kieszeń, wy-ciągam dłoń po fular. Ona
jednak robi unik, zupełnie jakby się bała, że ją uderzę. Nos i wargi ma opuchnięte od
pła-czu, dłonie podrapane do krwi. A dłonie i stopy ma ogrom-ne, jak Naim. Robię [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • typografia.opx.pl