[ Pobierz całość w formacie PDF ]
(...) Dawni mistrzowie wprowadzali nas w labirynt naszego ciała z wielką niewinnością,
naukową czy historyczną. Hans Bellmer jest pierwszym eksploratorem labiryntu w pełni
świadomym i nielitościwym (K. A. Jeleński).
Bez wątpienia fizjologia stopniowo wchodzi na miejsce zajmowane wcześniej przez
teologię. Energia skierowana niegdyś na poznanie boskiej rzeczywistości koncentruje się
teraz na tajemnicach chronionych skórą i mięśniami. Metafizyka pozbywa się swojego
przedrostka i nareszcie wolna, skupia się na własnych wnętrznościach. Bardzo możliwe, że
jest to ostatnia i zarazem najgłębsza tajemnica, z jaką przyjdzie nam się zmierzyć. Nasze
pragnienie poznania wyczerpie się wtedy ostatecznie i pochłonie nas obojętne, bezmyślne
królestwo natury.
Lalczyne proroctwo Hansa Bellmera niespodziewanie osiąga spełnienie w dziedzinie
skrajnie pragmatycznej, a zarazem w obszarach całkowicie przeciwstawnych. Dmuchana
lalka z sexshopu ucieleśnia libertyńskie fantazmaty absolutnego panowania, a jednocześnie
przez swoją czysto utylitarną formę staje się czymś w rodzaju maszyny czy sprzętu
gospodarstwa domowego. Ten pozornie absurdalny wytwór popkultury zawiera w sobie
jednak wiele sensów. Pod cienką lateksową powłoką czystej i nagiej cielesności uwięziony
jest duch, pneuma w dosłownym znaczeniu tchnienia. Starożytni gnostycy boskie tchnienie
traktowali jako całkiem realny pierwiastek przenikający zepsutą materię. Oczywiście,
popkulturowa wersja tego wcielenia jest na wskroś karykaturalna, ale istotą popkultury jest
przecież nieustanna i nieuświadomiona parodia dawnych mitów. Sexy doll jawi się jako
ostateczne upostaciowanie ludzkiej emancypacji. Człowiek zajmuje miejsce Demiurga,
powielając własną materialną postać, i jednocześnie napełnia fantom swoim oddechem -
parodią boskiego tchnienia. Zmagając się z samotnością w świecie, wybiera sobie za
towarzysza byt będący jego wytworem. Wydaje się, że właśnie w tej groteskowej wersji
stworzenia osiągamy ostateczny kres samotności, w którym poznanie i pragnienie nie dotyczy
już nawet nas samych, ale naszych cieni. A jego kres leży w krainie, gdzie nie spotkamy już
nikogo, z kim moglibyśmy się podzielić osiągniętą wiedzą.
O albumach
We wszystkich niemal większych księgarniach znajdziemy dział albo chociaż półkę
zarezerwowane dla wydawnictw albumowych. W nie tak dawnych a zamierzchłych już
czasach niepodzielnie królowało w nich malarstwo, rzadziej rzezba i architektura. Od kilku lat
właściwie cały materialny świat dostąpił albumowej nobilitacji. Mamy masywne i eleganckie
księgi o winach, piwach, strojach, żaglowcach, garnkach, karabinach, rowerach górskich,
autach, samolotach, scyzorykach, krawatach, wykałaczkach i czego tam jeszcze wygłodniały
umysł zapragnie. Wizerunki rzeczy są barwne, plastyczne, światło i cień wydobywają ich
zmysłowe piękno, które z braku czegoś lepszego staje się pięknem nadprzyrodzonym. Trudno
nazwać je dziełami sztuki - jak chcieliby wizjonerzy i prowokatorzy od Marcela Duchampa
po Andy ego Warhola - bo stanowią składnik codzienności i nikt nie próbuje brać ich w
nawias artystycznej umowności. Są jakie są. Pistolet SIG-Saurer P229 to tylko pistolet,
butelka wina jest tylko butelką wina, a chevrolet corvette tylko samochodem. Rodzaj
ikonograficznego kultu, który je otacza, dotyczy ich istoty, a nie wielorakości sensów i
znaczeń. W końcu lud nie podziwiał świętych na obrazach dlatego, że byli interesująco i
dobrze namalowani, ale dlatego, że byli po prostu świętymi. Jeśli na początku i w ś rodku
swojego trwania kultura wytwarzała wizerunki, były to wyobrażenia boskości, a
człowieczeństwo tylko im towarzyszyło jako coś pochodnego albo niezbędna forma wyrazu.
W ludzkiej samotności współczesnego świata, gdy obraz Boga pojawia się w najlepszym
wypadku pod postacią religijnego kiczu, uciekamy się do przedstawień własnych produktów.
W końcu jest to lepsze niż wpatrywanie się w pustkę albo lustro. W każdym razie na pewno
bardziej zajmujące.
Według Rybczyńskiego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]