[ Pobierz całość w formacie PDF ]
poruszał się tajemniczy jezdziec. W labiryncie nagich skał i zdrewniałych zagajników...
Nalik'ideyu po raz ostatni polizała torbę, kiedy Travis dał jej sygnał. Spojrzała na
niego, a potem odwróciła głowę, by zbadać teren przed nimi. Wreszcie pobiegła naprzód
truchtem, jej szare futro stało się niewidoczne wśród roślin. Razem z Naginitą będzie tropić
zwierzynę oraz mieć oko na otoczenie, dzięki czemu mężczyzni ruszą dłuższą drogą dookoła.
Travis ściągnął koszulę, zwinął ją i wsunął za pas, tak jak zawsze robili jego
przodkowie przed walką. Następnie ukrył pakunki, swój oraz Tsoaya. Kiedy zaczęli ciężką
wspinaczkę pod górę, nieśli tylko łuki, zawieszone na ramionach kołczany oraz noże o
długich ostrzach. Przemykali jak cienie, ich czerwonobrązowe ciała idealnie wtopiły się w tło,
jak futra kojotów.
Travis ocenił, że do zachodu mają nie więcej niż godzinę. Pomyślał, że muszą
zlokalizować obcego, zanim się ściemni. Czuł coraz więcej szacunku dla tropionego. Być
może nieznajomego gnał strach, lecz zachowywał dobre tempo i inteligentnie kierował się
zawsze w okolicę, jaka sprzyjała mu najbardziej. Gdyby Travis mógł przypomnieć sobie,
gdzie widział podobny haft! Ten wzór miał znaczenie, które mogło w tej chwili być istotne...
Tsoay wśliznął się za zdeformowane od uderzeń wiatru drzewo i zniknął. Travis
zatrzymał się pod gałęziami krzaków. Obaj przedzierali się na południe, traktując wznoszący
się przed nimi szczyt jako punkt orientacyjny i zatrzymując się co pewien czas dla zbadania,
czy w okolicy są ślady człowieka i konia.
Travis wsunął się niczym waz w prześwit pomiędzy dwoma skalnymi filarami i
położył się tam. Słońce parzyło jego nagie ramiona i plecy. Wsparł podbródek o przedramię.
Za przepaskę, utrzymującą z tyłu jego włosy, włożył kilka maskujących wiechci szorstkiej
górskiej trawy, których końce opadały na jego twarz o surowych rysach.
Zaledwie kilka sekund wcześniej poczuł niewyrazny sygnał ostrzegawczy od jednego
z kojotów. To, czego szukali, znajdowało się bardzo blisko, tuż pod nimi. Oba kojoty
przyczaiły się w zasadzce, oczekując na rozkazy. A to, co wytropiły, było im znajome, co
stanowiło kolejne potwierdzenie, że uciekinier był Ziemianinem, a nie rdzennym
mieszkańcem Topazu.
Travis przeszukiwał oczami miejsce wskazane przez kojoty. Jego respekt dla obcego
wzrósł jeszcze bardziej. Z czasem on lub Tsoay zauważyliby może tę kryjówkę bez pomocy
zwierzęcych zwiadowców, ale też mogli ją przeoczyć, ponieważ uciekinier faktycznie zapadł
się pod ziemię, wykorzystując jakieś zagłębienie czy szczelinę w ścianie góry.
Nie widzieli żadnego śladu konia, lecz gdzieniegdzie gałęzie zostały przeciągnięte z
jednego miejsca w drugie, pozostałości po ich odcięciu można było dostrzec, jeśli ktoś
wiedział, gdzie patrzeć. To dziwne. Travis zaczynał głowić się nad tym, co zobaczył.
Wyglądało na to, że nieznajomy obawiał się pogoni, a spodziewał się jej nie z ziemi, lecz z
góry, środki ostrożności bowiem, które przedsięwziął, miały ukryć jego ucieczkę przed kimś
patrzącym ze stromego zbocza.
Czy przewidywał, że ścigający zaskoczy go ze zbocza, na którym leżeli teraz Apacze?
Travis uszczypnął się zębami w ogorzałą skórę przedramienia. Czy to możliwe, że podczas
wędrówki w świetle dnia uciekinier zobaczył, że ktoś podąża jego tropem i zawrócił? Nie
było jednak żadnych śladów takiego kluczenia, a kojoty z pewnością by go ostrzegły. Ludzkie
oczy i uszy udawało się czasem oszukać, lecz Travis ufał zmysłom Naginity i Nalik'ideyu o
wiele bardziej niż swoim.
Nie, nie wierzył, że jezdziec się ich spodziewał. Człowiek ten obawiał się kogoś lub
czegoś, co mogło nadejść ze wzgórz. Ze wzgórz... Travis obrócił lekko głowę, by spojrzeć
podejrzliwie na wyższe partie wzniesień.
Oni sami, wędrując przez góry oraz przechodząc przełęcz, nie natknęli się na nic, co
by im zagrażało. Mogły włóczyć się taro niebezpieczne zwierzęta, było trochę śladów łap,
przed jednym z takich tropów ostrzegły ich kojoty. Ale środki ostrożności przedsięwzięte
przez nieznajomego dotyczyły inteligentnej, myślącej istoty, nie zwierząt, które mają zwyczaj
tropić, kierując się raczej węchem niż wzrokiem.
A jeżeli obcy spodziewał się ataku z góry, Travis i Tsoay musieli być czujni. Travis
dokładnie przyglądał się zboczu, zapamiętując obraz każdego kawałka ziemi, którą musieli
przebyć. O ile poprzednio pragnął światła dnia jako sojusznika, teraz nie mógł doczekać się
cienia zmierzchu.
Zamknął oczy i sprawdził, czy potrafi przypomnieć sobie szczegóły. Stwierdził, że
przy sprzyjających warunkach może dotrzeć bezbłędnie do miejsca ukrycia. Następnie
wycofał się ze swojego punktu obserwacyjnego i, podnosząc palce do ust, trzykrotnie wydał
cichy, gniewny świergot, charakterystyczny dla jednego z gatunków zwierząt
zamieszkujących wzgórza. Jak to wcześniej zauważyli, miały one wielkość dłoni mężczyzny i
przypominały kulkę nastroszonych piór, chociaż w rzeczywistości mogły mieć jedwabiste,
puchate futerko. Ich krótkie nóżki przebiegały teren z zadziwiającą szybkością. Były zu-
chwałe jak stworzenia, które nie mają zbyt wielu naturalnych wrogów.
Tsoay zamachał ręką do Travisa, przywołując go do miejsca, gdzie usadowił się za
wyblakłym konarem przewróconego drzewa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]