[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bez żadnego wysiłku uwolnił jego nogi. Trzasnęło tylko pękające drewno. Wstrzą-
śnięty mężczyzna. już bez protestu i wahań zdjął ubranie, odrywając przy tym ko-
szulę od ran na plecach. Mył się w ciepłej wodzie, po raz pierwszy od miesiąca,
25
starając się przy tym zapomnieć, że patrzą na niego trzy pary oczu. Było to dla
niego ogromnie poniżające, zwłaszcza że mógł sobie wyobrazić, jak wygląda
koszmarnie brudny, zawszony, wychudzony, z poranionymi nogami i czyrakami
na karku. Skóra piekła go od ługu. Tymczasem jego strażnicy traktowali sytuację
równie obojętnie, jakby wśród nich stało zwierzą w końcu nikt nie może rzec,
że krowa czy koza są nagie. Koret sam już nie wiedział, czy drży bardziej z zim-
na, czy ze wstydu. Jego łachmany spłonęły natychmiast w rozpalonym magicznie
ogniu. Wysoki mag ocenił stan jego ran, nałożył na nie jakąś maść i kawałki płót-
na. Dopiero wtedy el dostał świeże ubranie. Nie chciał się zastanawiać, do kogo
przedtem należało. Ważne, że było czyste. Dostał nawet buty za duże, ale to
nawet lepiej, bo w ten sposób nie urażały pokrytych strupami kostek.
Chodz polecił Koretowi jego poprzedni rozmówca.
Nie miał innego wyjścia.
Na zewnątrz, przy pochylonym murze zrujnowanej wieży usłyszał:
Stój.
Miał ochotę zaprotestować, że nie jest koniem, którego się tresuje, ale ugryzł
się w język. Coś objęło jego szyję od tyłu. Poczuł zimne dotknięcie i usłyszał
brzęk metalu. Dopiero wtedy zorientował się, że znów go uwięziono. Z wście-
kłością szarpnął łańcuch, który jednym końcem przymocowany był do cienkiej
obręczy, otaczającej luzno jego szyję, a drugim do muru. Koret wybuchnął gejze-
rem przekleństw, zacinając się chwilami ze złości. Opryszki pod wodzą Gardzieli
przynajmniej w jakiś sposób uznawały jego, Koreta, pozycję i urodzenie. Tym-
czasem trzej magowie spokojnie poszli sobie, uwiązawszy go przedtem jak psa!
El pociągnął łańcuch, próbując jego osadzenia między kamieniami. Długowłosy
mag, który został nieco z tyłu, odezwał się, widząc jego wysiłki:
Bezcelowe. Sab lan zrobił dobrą robotę i łatwiej będzie ci obciąć sobie łeb,
niż rozerwać ogniwa.
Jestem elem! ryknął Koret. Jestem wysoko urodzony, ty barbarzyńco!
Dlaczego po prostu mnie nie zastrzelisz?!
Mag zastanowił się, wydymając wargi.
Dotarliśmy do pułapu zabójstw na najbliższy tydzień powiedział. Idz
spać do szopy i nie przeszkadzaj.
W najbliższym sąsiedztwie stał szałas, a łańcuch był na tyle długi, by Koret
miał dość dużą swobodę ruchów. Próbował jeszcze raz wyrwać łańcuch ze ściany.
Owinął go kilka razy wokół ramienia, zaparł się nogą o mur, ale skobel nawet nie
drgnął, jakby stanowił monolit z kamieniem. Koret marnował tylko siły. W końcu,
owinąwszy się derką, usiadł pod murem i obserwował, co porabiają magowie.
Porządkowali obozowisko, krzątając się sprawnie dobrze zorganizowani,
jak mały oddział wojska. Wydawało się, że każdy wie, co ma robić. Ciała zabi-
tych zniknęły, być może strącone ze stoku albo już zakopane. Wyrzucali też stosy
śmieci i palili w osobnym ognisku zapchlone szmaty. Nad ogniem piekła się sar-
26
na, a w żarze z boku parował kociołek z zupą. Koret policzył Lengorchian. Było
ich sześciu. Przypomniał sobie rannego siedmiu. Próbował ustalić, jak się na-
zywają, ale nie potrafił. Dziki obyczaj Południa, by nadawać ludziom imiona od
przedmiotów, zwierząt lub zjawisk, utrudniał zadanie. Jeden z magów nazywał się
Sab lan, co znaczyło chyba %7łelazny. Reszta była jedną siekaniną pojedynczych
słów, które el ledwo umiał przetłumaczyć.
Dostrzegł rannego chłopca, którego jeden z towarzyszy podtrzymał troskli-
wie, sadzając wygodnie na stosie futer pod świerkiem. Chory odpoczywał, przy-
glądając się zajęciom innych. Czasem ktoś zamienił z nim kilka zdań. W pewnej
chwili mały czarodziej, wyraznie na prośbę skośnookiego chłopca, pomógł mu
dojść do ruin i usadowił tak, by mógł oprzeć się plecami o mur. Koret przyjrzał
się niespodzianemu gościowi. Wyglądał lepiej niż poprzedniego dnia. Widział na
oboje oczu, choć obrzęk nie zszedł do końca, a cały oczodół wraz z policzkiem
pokrywały wszystkie odcienie fioletu. Był osłabiony, lecz nic go chyba nie bola-
ło. Złamana ręka spoczywała w wygodnej kołysce z szerokiego szala, ale Koret
zauważył, że chłopak może nią trochę poruszać.
Ty odezwał się chłopiec. Ja dziękuję. Ty jesteś dobry człowiek.
Zaskoczony el nie wiedział, co odpowiedzieć. Zamiast tego spytał w łamanym
lengore:
Ręka. Nie boli?
Chłopak poruszył palcami.
Nie. Niedługo zdrowa. Dobrze.
Czary?
Chłopak przekrzywił głowę jak ptak, wsłuchując się w brzmienie obcej mowy.
Cza-ry? powtórzył.
Czary. Cudowna rzecz. Praca czarodzieja. . . . el wymieniał określenia,
niezadowolony, że tak zle sobie radzi.
Czary. . . powiedział chłopiec. Tak. Czary. Misstiyr . . . Czary. Jego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]