[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jest włączony, migocze niebieskim światłem. Wyłączyła
głos, pogasiła światła. Carola, która nie może spać, idzie
po omacku korytarzem w stronę migoczącej niebiesko-
ści. Becky nie odwraca głowy. Gapi się w ekran, na mapę
na kanale pogodowym, z symbolami oznaczającymi lód
i śnieg, i grad, i temperaturę w skali, na której Carola się
nie zna, której nie potrafi przeliczyć, wciąż jeszcze. Becky
bębni dwoma palcami w kubek z resztkami nalanej kilka
godzin wcześniej herbaty. Nosiła mu kawę do łóżka latami,
mówi, chociaż Carola nie pyta. Pewnego dnia przestał ją
pić, tylko po to, żeby jej pokazać: kawy, którą ty robisz, nie
piję. Gdyby teraz wszedł do łazienki, dzieci natychmiast by
z niej uciekły. Kiedyś stały przy wannie, gdy leżał w wo-
dzie, wrzucały do niej butelki z szamponem, aż pryskała
piana. Mówi to do ekranu, do spikera, do mapy pogodowej,
nie do Caroli, jakby musiała mówić, niezależnie od tego,
czy Carola wstała, przyszła do niej, usiadła. I że nie jest
kobietą, powiedział jej, dopiero teraz, kilka tygodni temu,
i że nie zrozumiała, co to znaczy być kobietą, to kim jest,
jeśli nie kobietą?
40
Rankiem Becky zeskrobuje szron z szyb między szpro-
sami w kuchni i z okien wychodzących na ogród, które są
trochę wyżej. Skrobie drewnianym skrobakiem krótkimi,
szybkimi ruchami, jakby musiała się przeciwstawić temu,
co się dzieje na zewnątrz, choćby tymi nieznacznymi ru-
chami. Włosy opadają jej na twarz. Nie patrzy w bok, cho-
ciaż dzieci wołają, tylko na skrobak, na kilka centymetrów
zaparowanej szyby oczyszczonej z lodu, przez którą jednak
nie da się jeszcze wyjrzeć. Okna w dużym pokoju i w ła-
zience pozostaną pokryte grubą warstwą, która zabiera
światło, tę resztkę, jaka w ogóle dociera tu o tej porze roku.
Carola i Becky siedzą w twierdzy. W cichej twierdzy z bla-
dych murów, z ograniczonym widokiem na czarne ptaki
przysiadające w głębokim śniegu, by zaraz potem odlecieć.
Lód pochłania wszystkie dzwięki z zewnątrz. Te domowe
zrobiły się za to głośniejsze, czajnik, w którym nieustannie
bulgocze, bo Becky wciąż stawia pod oknami gorącą wodę
w wiadrach, wyciąg nad kuchenką, włączany podczas go-
towania i zagłuszający każde słowo, mikrofalówka, której
jasne bing! na zakończenie pracy brzmi teraz ostrzej.
Christopher przeklina pogodę, to, że nie płacą, kiedy
nie jezdzi. Tonem, który brzmi, jakby to Becky była win-
na, że nie może wyruszyć w trasę, jakby to przez nią sy-
pało od wielu dni i wiał ten wiatr, który zatrzaskuje drzwi,
jeśli nie podeprze się ich wystarczająco szybko. Christo-
pher sprawia wrażenie, jakby nie potrafił wykorzystać wol-
nego czasu, jakby nie umiał wypełnić godzin, jak gdyby
były uciążliwe, każda minuta spędzona z konieczności
tutaj, za ślepymi oknami, między Becky i Carolą trzyma-
jącymi kurczowo kubki z herbatą, jakby to było za dużo.
41
Nie przychodzi mu do głowy, że może pójść do pokoju
dzieci, usiąść z nimi, zrobić to, czego zwykle nie może ro-
bić w dzień powszedni. Nie wpadnie także na pomysł, żeby
nalać nowej wody do czajnika, żeby napełnić wiadro stoją-
ce pod oskrobanym oknem. Pyta, dlaczego dzieci nie śpią
w południe, pyta, chociaż chodzą do szkoły i już od daw-
na nie śpią w południe, pyta tonem, który każe Becky czuć
się winną temu, że już nie śpią.
Carola mówi, że musi wyjść na powietrze, nieważne,
jak jest zimno, Becky milczy. Zabrania sobie traktowania
Caroli, jakby była dzieckiem, jakby była jej dzieckiem.
Opiera się o ścianę, przygląda się, jak Carola bierze jej
kurtkę, bo własny płaszcz nie jest wystarczająco ciepły,
nie na te temperatury, nie na ten śnieg, jak zakłada sznu-
rowane, o wiele na nią za duże śniegowce Becky. Rusza
zasypanym podjazdem, mija garaż, wychodzi na ulicę,
którą rozpoznaje po dachach samochodów jeszcze nie
schowanych pod śniegiem. Becky woła za nią: Idz tak,
żebyś zawsze miała w pobliżu światło, jak nie będziesz
wiedziała, dokąd dalej, to wróć do tego światła!, posyła za
nią prawie niesłyszalne, pytające: dobrze?, i Carola kiwa
głową, starannym, wyraznym ruchem, żeby Becky mogła
go zobaczyć od drzwi domu, w których widać czarny zarys
jej sylwetki.
Podjazdy, chodniki nie są odśnieżone. Ludzie przerwali
wyścig z padającym śniegiem, siedzą w domach i czekają,
aż miną godziny, dni, aż burza się uspokoi, aż połknie
wszystko i pójdzie dalej. Carola wspina się na śnieżne góry,
zapada, przytrzymuje się lampy, słupa, pala. Nagle jej się
spieszy, chce się oddalić od tej drogi, od tego domu, na
42
który się nie ogląda, ani na zasypany podjazd, ani na okna,
pojedyncze światła przebijające matową żółcią przez lód.
Mimo mrozu szybko robi jej się ciepło. Rozpina kurt-
kę, mruży oczy, podnosi rękę, osłaniając twarz od wia-
tru, który uderza śniegiem. Marsz ją męczy, zsuwanie się,
podnoszenie i opuszczanie ramion, ciężki oddech, ale nic
nie odbiera pewności, że nie mogła zostać w domu Be-
cky, nie mogła sobie znalezć miejsca między trzaskaniem
drzwiami a wzrokiem dzieci rozcierających śnieg między
palcami. Wspinając się i ślizgając, pokonuje sześć, siedem
długich ulic, podobnych do siebie jak dwie krople wody.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]