[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Nie. Myślę tylko, że  zbrodnia powinna być tak samo wyzwolona jak cnota.
 Ach!
 Duch ludzki jest niezbadany jak ocean. Spojrzyjcie w siebie& Czy nie
zobaczycie tam ciemnej otchłani, w której nikt nie był? O której nikt nic
nie wie? Siłą przymusu ani żadną inną nie może być wytrzebione to, co
nazywamy zbrodnią. Wierzę mocno, że w tym duchu nieogarniętym sto tysięcy
razy więcej jest dobra  ależ co mówię!  w nim wszystko, prawie wszystko
jest dobre. Niech tylko będzie wyzwolone! Wtedy okaże się, że złe zginie&
 Czyliż w to można uwierzyć?
 Widziałem gdzieś rycinę& Na słupie obwieszony został zbrodniarz. Tłum
sędziów schodzi ze wzgórza. Na każdym obliczu maluje się radość,
zwycięstwo& Każą mi wierzyć, że ten człowiek był winien.
 A cóż wam dowodzi, że tak nie było. Może to był ojcobójca? Co wam pozwala
czynić przypuszczenie, że tak nie było?
 Mówi mi o tym& Dajmonion.
 Kto?
 Mówi mi o tym coś boskiego, co jest we mnie.
 Cóż to jest?
 Mówi mi to w głębi serca. W jakimś podziemiu to słyszę& Poszedłbym i
całował stopy tego, co zawisł. I gdyby tysiące świadków wiarogodnych
przysięgły, że to jest ojcobójca, matkobójca, zdjąłbym go z krzyża. Na
podstawie tamtego szeptu& Niech idzie w pokoju&
Furman zatrzymał się przed jakimś domem.
Było tak ciemno, że Judym ledwo odróżniał czarną masę budowli. Korzecki
wysiadł i znikł. Przez chwilę słychać było szelest jego kroków, gdy brnął w
kałużach. Pózniej otwarły się jakieś drzwi, pies zaszczekał&
Asperges me&
W sąsiedztwie miał Korzecki jeden dom znajomy, gdzie czasem, raz około
Wielkiejnocy, bywał z wizytą. Była to niezamożna, prawie uboga familia
szlachecka. Ci państwo dzierżawili kilkusetmorgowy folwark donacyjny w
lichej, kamienistej glebie. Jechało się do tej wioski lasami, po wertepach,
jakich świat nie widział.
Pewnego dnia, wróciwszy z włóczęgi pieszej na obiad, Judym zastał we
wspólnym mieszkaniu ucznia gimnazjum, który czerwieniąc się i blednąc
rozmawiał z Korzeckim daremnie usiłującym go ośmielić. Gdy Judym wszedł,
gimnazista ukłonił mu się kilkakroć i jeszcze bardziej spuszczał oczy.
 Pan Daszkowski&  rekomendował go inżynier.  Przyjechał prosić was, czy
byście, panie konsyliarzu, nie chcieli odwiedzić jego chorej matki. Są
konie. Ale was uprzedzam, że to dwie mile drogi. Prawda, panie Olesiu?
 A tak, droga& bardzo zła&
 Ech, zle pan usposabia doktora! Trzeba było zapewnić, że jak po stole&
 A tak& aleja&
 Niechby pocierpiał.
Uczeń, nie wiedząc, co mówić, miął tylko czapkę w rękach i przestępował z
nogi na nogę.
 A na co chora mama pańska?  zagadnął Judym tonem jak najbardziej
delikatnym, tym głosem, co jest jak ręka czuła i dzwigająca do góry z całej
mocy, z całej duszy.
 Na płuca.
 Czy kaszle?
 Tak, proszę pana doktora.
 I dawno to już?
 Tak, już dawno.
 To jest& jakie dwa, trzy lata?
 Jeszcze dawniej& Jak tylko zapamiętam&
 Jak tylko pan zapamięta, mama była chora?
 Kasłała, ale się do łóżka nie kładła.
 A teraz leży?
 Tak, teraz już tylko ciągle w łóżku. Już mama nie może chodzić.
 Dobrze, proszę pana, to pojedziemy. Można zaraz.
 Jeżeli tylko pan doktór&
 O, musimy naprzód zjeść obiad  to darmo!  wtrącił się Korzecki.
 Ale jeśli pan doktór&  z pośpiechem mówił uczeń.
W tej samej chwili zauważył, że pali głupstwo, i do reszty się zmieszał.
 Widzi pan& doktór musi się najeść. A i pan pewno głodny, panie Olesiu.
 Ja& o, nie! Ja nie. Pan inżynier tak łaskaw&
Wkrótce dano obiad.
Uczniaczek wzbraniał się, jadł półgębkiem i ani na chwilę nie odrywał oczu
od talerza. Korzecki tego dnia był jakiś zimny i skulony. Rozmawiał z
trudem. Gdy konie przed dom zaszły i Judym już schodził, inżynier ujął
młodego chłopczyka za szyję i wlókł się tak z nim po schodach.
Na samym dole rzekł:
 Niech się pan pokłoni ode mnie mamie, ojcu. Chętnie bym państwa
odwiedził, ale cóż& %7ładną miarą& Tyle tu roboty. Niech pan jednakże powie
mamie, że da Bóg, zobaczymy się wkrótce.
Judym przypadkowo rzucił okiem na jego twarz. Korzecki był jakiś szary. Z
oczu jego płynęły dwie łzy samotnice.
 Da Bóg, zobaczymy się wkrótce&  powtórzył na swój sposób.
Licha, rozklekotana bryczka ruszyła się z miejsca. Ciągnęły ją dwie szkapy
zbiedzone i w dodatku nierówne. Jedna z nich  było to kobylsko chłopskie,
z wielkim, spuszczonym łbem, a druga pochodzić musiała z jakiejś  stajni .
Teraz już tylko grzbiet jej, wystający jak piła, imponował towarzyszce z [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • typografia.opx.pl