[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pazurami. Zeszło się du\o ludzi ciekawych popatrzeć. Orzeł zaparł się w krzakach i patrzył na
ludzi, i na tym się skończyło. Dzieci jeszcze kilka dni przychodziły i przynosiły mu wodę w
skorupce, ale to ju\ nie nale\y do rzeczy. Izba Ksawery wyzimniała. Trypka mówił, a głos
jego klaskał i odbijał się od ścian po kilka razy. Czułem się sam, całkiem sam. Zdawało się,
\e lada chwila zazgrzyta klamka, wejdzie ich jeszcze kilku i co? W ciemności nie dam rady,
wczołgają się, chwycą za nogi. - Dlaczego pani ust nie otwiera? - pyta Trypka.
- Tak jakoś - w zamyśleniu i smutku odpowiedziała Ksawera. Za oknami, gdzieś dalej w
ulicy, słychać było krzyki, przebiegały czyjeś kroki obok domu i za chwilę jeszcze ktoś
doganiał kulawym przydeptywaniem. - Która godzina?
- Na co panu godzina, nic pan nie robi cały dzień. Jeszcze się pan wyśpi - mówi Ksawera.
Chwyciła mnie za palec i dr\y cała. Zrozumiała widać wszystko albo nie chciała dopuścić
myśli, \e sprawa jest beznadziejna. A tu 226
chodzi o człowieka - bitego pewnie w tej chwili w dy\urce kryminalnej. - śartuje pani. To
dzieci mają zwyczaj, \e rozmawiają ze sobą, nim pójdą spać. Tylko \e my tu dzisiaj inaczej.
Dzieci mówią wszystkie naraz, jedno drugiemu nie przeszkadza. Mówi się: ta bajka, która nie
ma końca. Mówi się: piec stoi. Nic z tego nie wychodzi. Biksflinta panu nie odpowiada? -
Całkiem nie.
- A winczesterka?
- Tak.
- Pięciostrzałowa.
- Jest zapas amunicji?
- Jest. Dobra rzecz na niedzwiedzie, na wilka, na grubsze. Strzał z niej w głowę przebija
mózg, powala zwierza na miejscu. Gdyby się trafiło, \e pan strzela z niej samy i trafił w
komorę, to mo\na się zdziwić, bo sarna leci jeszcze przed siebie ostro, jak ślepa, natyka się na
pień, na drzewo i pada. Nie trzeba dublować. A korci. Mo\esz pan z niej bić na sztych prosty
i kulawy. - Kaliber?
- Czterdzieści cztery, z we\ektorem. Sama wyrzuca wystrzelony ładunek i ciągnie następny z
gotowym spustem. Tylko muszka i palec w robocie. - Bezpiecznik jest?
- Nawet dwa. Mo\na zabezpieczyć, bo dajmy na to, strzeliłeś i połamałeś zwierzęciu nogi,
podchodzisz z zabezpieczonym i kolbą w łeb. Będziesz mi pan wdzięczny za nią. - Dziękuję
bardzo, pewnie...
- Ale to nie będzie za "dziękuję".
- No, myślę. Co mam dać za nią?
- Dwadzieścia nie będzie za du\o?
- Co to znaczy?
- Panna Ksawera wie, o tym się ju\ z nią mówiło.
- To co innego.
15. 227
- Taka musi być cena. Wszystko się teraz liczy na dolary. - Na razie tyle nie mam.
- Pewnie, ja rozumiem. śycie nie zawsze składa się tak, jak trzeba. Czasem parę groszy - to
wszystko. Jak tu raz poszedłem na getto za deskami na opał - piwnica, wzdłu\ muru jakieś
łachy. Poświeciłem, kobieta na środku. Wyszła za mną na światło, pomogłem jej po
spróchniałych schodach. Zeszliśmy na drogę, którą uciekło ju\ tyle gości. "Halt" - mówi on
suchym głosem.
- Kto?
- Ciszka. "Czegó\ ty - powiadam - mówisz halt, jak ty umisz po polsku." Parę dolarów \eby
była miała albo broszkę. Ona pokazuje palce rozgniecione. "Ty ze szczurami? Co? Biłaś się?"
"Nie, ja się nie biłam."
"Odejdz tam." - To się wie, parę dolarów, było nie było. A tak to się równa śmierci, bo więcej
ja ju\ tamtej kobiety nie widziałem. A\ dzisiaj zawezwali mnie na \andarmerię. Powiada
jeden: "Boisz się nas?"
"Czego?"
"śe masz taką wystraszoną minę - nalegał. - Boisz się?"
"Pewnie" - powiedziałem. A ten śmieje się.
"Słuchaj stary, ty znasz skrytki Bemsteina?"
"Gdzie?"
"W fundamencie templum, bo to idzie o rozbiórkę. Trojhender ma to rozbierać od jutra.
Kamień pójdzie na bunkry, bo się popsuło na froncie. - Potem przyprowadzili jakiegoś
człowieka. - Ty go znasz? To jest Bernstein?" Potem ten stary \andarm zagwizdał: raz
mocniej, raz słabiej i przyszedł ten ich pucer Kaliko. "Zgadza się?"
228
"Jawohl! - jeden i drugi zmarszczył brwi. - Mo\esz odejść." - Czy to rzeczywiście był
Bemstein? - spytała Ksa-wera.
- Trudno rozpoznać. Pobity, zsiniaczony, zarośnięty - poznaj. Bemstein był wysoki, a ten był
niski, w ciasnej kurtce. Nie było okazji popatrzeć mu w oczy... Ten pucer kopnął go. Smutno
być człowiekiem i nie rozumieć \ycia. Parę dolarów, brylant - i bieda zatkana na jakiś czas. -
Kiedy zrobimy interes? - pytam Trypkę.
- Nawet zaraz. Potrzeba mi pieniędzy. Moje \ycie jest twarde. - To się rozumie, tylko ja
dzisiaj nie mam pieniędzy.
- A to szkoda było bajdurzyć tak długo.
- Przyniosę jutro, pani Ksawera poręczy.
- Tak się mówi. Gość stuli plecy i tyle go widać. A ty patrz w okno, patrz do furtki. Nawet
\ebym chciał, musiałbym odkopać. Pójść za miasto. Sprzeda się chętnie. Pieniądz przydatny.
Teraz wywo\ą krowy z Rosji, pociągami. Mo\na kupić u banszuca za dolary. Byłoby czym
zabielić, człowiek nie jest sam. Nie wiem, czym się pan trudni, ale to teraz tak: coś za coś. -
Jak załatwimy?
- Ja ju\ swoje powiedziałem. Na razie karabin w ziemi, dolary gdzieś... - W lesie...
- Oo!
- Czy mogę zadać pytanie?
- Jedno?
- Jedno.
- Dobrze.
- Gdyby \andarmi pytali, co się stało dzisiejszej nocy w domu pani Ksawery... - Co będą
pytali, jak się nic nie stało.
- Pani ma pieniądze?
229
- Mam.
- Niech pani zapłaci... - Trąciłem Ksawerę w łokieć. Zrozumiała. Poszła w głąb, skrzypnęły
drzwi kredensu. - Nie, nie. Ja nie wezmę pieniędzy, a\ przyniosę karabin. - To dobrze -
powiadam. - U pani Ksawery będą dolary, karabin trzeba jutro wykopać, wieczorem ktoś
przyjdzie po niego. - Pewnie, to się rozumie.
Otrzepałem się z marności niepokoju, zmęczenie odeszło. Zapaliłem papierosa: była trzecia
na budziku. Zbli\ał się nowy dzień. Prze\yłem i znowu ujrzę swoich. - To dobrze -
powtórzyłem i postanowiłem sobie, \e ju\ będę milczał. "Nic tak nie oczyszcza człowieka z
brudu jak milczenie" - mówiła zawsze moja matka. Trzeba myśleć i działać. Odsłoniłem
okno. Ciemno, na niebie gwiazdy, za dwie godziny będzie dnieć. Trypka stał i obaj
milczeliśmy, Ksawera szeleściła papierami. - Idę ju\ - wyszeptał Trypka.
- Dziękuję panu - powiedziała Ksawera z troską w głosie.
- Za co? Nie ma za co. Sam chciałem przyjść i powiedzieć... tak a tak. Jest karabin, mo\na go
sprzedać. Teraz by się trzeba zapytać: komu się sprzedaje, na co się sprzedaje? Przyjdzie ta
straszna godzina, kiedy się wszystko rozplata, wtedy ktoś mi się zaśmieje w twarz, plunie i
wyrzuci. Sądna godzina na mnie, jakby ten karabin miał zabijać ludzi. - Co panu nagle do
głowy przyszło? - mówi Ksawera.
- Wszystko nagle przychodzi. Człowiek śwista, szuka, patrzy, wącha, idzie, zamiast rzucić
okiem blisko, pod nogi. Wy młodzi, wam co. Ja stary, ja ju\ schodzę z tamtej strony, tote\
trzeba myśleć, jak schodzić. Wrócę do siebie, będę siedział i będę myślał, na czyją ja śmierć
wykopię ten 230
karabin. I nie ruszę się z domu, dopóki to mi wyraznie nie stanie przed oczyma. - Niech pan
sobie tym nie męczy serca.
- Ot, to straszna godzina, kiedy się tak o wszystkim pomyśli. - Zabijanie ludzi jeszcze nikogo
nie bawiło. To \adna przyjemność, to rozpacz mo\e pchnąć do tego - mówi Ksawera. - To się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]