[ Pobierz całość w formacie PDF ]
palce. Płomienie rosną. Meredith pali się żywcem. Krzyczy, szarpie za klamkę, wali w okno. Tak jak
kierowca w piekle na autostradzie, którego świadkiem Frannie była przed czterema laty.
Modliła się, żeby to nie było tak.
Zachwiała się i przełknęła żółć, która urosła jej w gardle. Dreszcze chodziły jej po skórze.
- To okropne - powiedziała słabo. - Mój Boże.
Ponownie zamknęła oczy i natychmiast je otworzyła, przerażona obrazem, który pojawił się w jej
myślach.
- Straszne. - Phoebe wskazała ruchem głowy rodzinę Meredith wchodzącą za trumną w drzwi
kaplicy. - Wyobraz sobie konieczność zidentyfikowania ciała.
- Utrzymujesz kontakt z kimś z naszej paczki? - zapytała Frannie, chcąc zmienić temat.
- Sarah Hobday była w Bath przez sześć miesięcy, pracowała nad pewnym projektem Muzeum. A w
zeszłym roku, podczas seminarium na Politechnice Middlesex, wpadłam na Keitha Stanleya. No i
oczywiście parę razy odwiedziłam Susie Verbeeten. - Zawahała się, po czym dodała: - Biedaczka.
Frannie zobaczyła cień kłującego uśmiechu dawnej Phoebe; jak ssawka moskita wyciągał coś z
każdego, kogo spotykała, zamieniał krew w truciznę.
- Dlaczego tak mówisz?
- Och, nie słyszałaś?
We Frannie urosły cienie.
- O czym?
Pamiętała Susie Verbeeten wyraznie: organizatorka, zawsze organizatorka, ale czasami zabawna,
chociaż miała skłonność do mędrkowania.
- Susie oślepła.
- Oślepła? - powtórzyła Frannie jak echo, z przerażeniem w głosie. - Susie?
- Tak. Myślałam, że o tym wiesz.
- Nie widziałam jej od końca studiów. - Nowy, nieokreślony strach wsączył się w serce Frannie i
mgła zasnuła jej myśli. - Skąd... to znaczy... powiedz mi, co się stało? Oślepła trwale?
- O tak, nie ma żadnej szansy, zostały zniszczone siatkówki.
Grupki wokół nich się przerzedzały, ludzie wchodzili rzędem do kaplicy.
- Ale jak?
Frannie była świadoma dzwięczącej w jej głosie desperacji.
- Przez wirusa, którego złapała w Malezji. Skażenie Morza Południowochińskiego. Jest jakaś
bakteria, na którą miejscowi są odporni, ale ludzie z Zachodu nie. Atakuje siatkówki.
- Ale... dlaczego... to znaczy... nic nie da się zrobić?
- Nic a nic.-Phoebe rozejrzała się dookoła.-Powinnyśmy wejść do środka.
Coś poruszyło się w głębi umysłu Frannie. Lekko, bardzo lekko; jak zahibemowany potwór nie do
końca obudzony ze snu. Niezgrabnie weszła za Phoebe do kaplicy i usiadła obok niej na twardej,
lśniącej ławce, patrząc w milczeniu na wyłożoną dębową okleiną trumnę, która stała na katafalku. Na
pojedynczy wieniec z białych lilii.
Zmierć jest miejscem samotnym; i cichym. Za krótką chwilę Mere-dith zostanie sama jedna wsunięta
do pieca. Czy to konieczne, skoro jest już zwęglona nie do poznania? - zastanawiała się Frannie. I
drzwi zamkną się za nią na zawsze.
A może Bóg przyjmie jej ducha. Może Meredith jest już z Bogiem. Frannie nie była pewna.
Przechodziła kryzys wiary. Zamknęła oczy, odpięła klęcznik z haczyka i zsunęła się na kolana, kryjąc
twarz w dłoniach.
Płakała cicho przez całą ceremonię, podczas gdy Phoebe siedziała obok niej z kamiennym spokojem.
Ledwo słyszała słowa kapelana; Meredith nigdy nie była specjalnie religijna, a sądząc ze sposobu, w
jaki o niej mówił, kapelan w ogóle jej nie znał.
Dziwne myśli przebiegały Frannie przez głowę. Pozory i rzeczywistość, nagle wspomniane ze
szkolnego wypracowania. Pisał o tym Szekspir. %7łe nic nie jest takie, jakim się wydaje. Susie
Verbeeten wydawała się silna, niezniszczalna. Przywódczyni paczki.
Oślepła.
Meredith była pełna życia. Wesoła. Zawsze miała szczęście, jakby chroniło ją jakieś zaklęcie. Frannie
znów zaczęła się modlić, ale czuła, że sztywnieje jej całe ciało, a na skórze występuje zimny pot.
Teraz była już bardzo przestraszona. Musi rozwiązać tę zagadkę.
Po wyjściu na zewnątrz, na mżawkę, Paul skierował je do jednej z podstawionych przez zakład
pogrzebowy limuzyn marki Daimler. Frannie zwróciła się do Phoebe.
- Pamiętasz Jonathana Mountjoya?
- Tak. Widziałaś go ostatnio?
- Kilka tygodni temu został zabity w Waszyngtonie przez bandytę.
Phoebe lekko zbladła. Wydawało się, że nie chce patrzeć na Frannie. Kierowca przytrzymał im
drzwiczki, weszły do silnie pachnącego skórą wnętrza samochodu i usiadły.
- Poważnie, Frannie?
- Tak.
- Kilka tygodni temu?
- Na początku sierpnia.
Frannie splotła dłonie, żeby się rozgrzać i dodać sobie otuchy.
- Wygląda na to, że nasz rok ma jakiegoś pecha, nie sądzisz, Phoebe? Meredith nie żyje. Jonathan
nie żyje. Susie oślepła. Trzy osoby. Dość okropny zbieg okoliczności, prawda?
Phoebe potrząsnęła głową.
- Nie sądzę, żeby to był zbieg okoliczności.
- Co masz na myśli?
Phoebe milczała przez chwilę, a potem poprosiła kierowcę, żeby podrzucił ją na stację, ponieważ
musiała wracać do Londynu.
- Zadzwonię do ciebie, Frannie.
- O co chodzi?
- Można cię złapać w Muzeum Brytyjskim?
- Tak.
Phoebe zmieniła temat i gdy jechały przez York paplała z udawaną wesołością o starych znajomych,
raczej obserwując czujnie jak ptak mijane widoki niż patrząc Frannie w oczy.
Pod stacją wysiadła z limuzyny.
- Jutro do ciebie zadzwonię - powiedziała i nie oglądając się za siebie weszła do środka.
ROZDZIAA CZTERNASTY
- Chyba że chce pani kupić rydwan - powiedział Penrose Spode do słuchawki telefonicznej.
Miał otarty czubek brody i plaster na czole, gdyż w drodze do pracy spadł z roweru. Jego czarne włosy
były jak zwykle przylizane i gładkie niczym focze futro. Siedział sztywno za biurkiem naprzeciwko
Frannie, w koszuli, której przyszarzała biel korespondowała z barwą jego cery, zielonej sztruksowej
marynarce i starannie zawiązanym krawacie koloru sosu od pieczeni, trzymając słuchawkę w pewnej
odległości od ucha, jakby była workiem brudnej bielizny należącym do kogoś obcego.
- Nie - powiedział lodowatym tonem. - Nie - powtórzył.
Frannie wprowadzała do komputera swoje notatki o opatrzonych etykietkami, ale nie skatalogowanych
eksponatach przechowywanych w podziemiach i miała trudności z odcyfrowaniem własnego
charakteru pisma. Było jej zimno, czuła się zmęczona i bolała ją głowa. Miała wrażenie, że poranny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]